Anka, 41 lat
Wyszłam za mąż za faceta, który miał 5 starszego rodzeństwa i kilkoro siostrzeńców i bratanków. Wszystkim wydawało się, że my też zaraz dołączymy do szczęśliwej gromady osób posiadających dzieci. Ja jestem jedynaczkę, bobasy oglądałam tylko na zdjęciach i wcale nie spieszyło mi się do macierzyństwa.
W końcu po 2 latach małżeństwa zaszłam w ciąże. Wymiotowałam przez całe 9 miesięcy, bez względu na porę dnia, czy na to, co zjadłam. Potem urodziłam – kleszczowo, bo dziecko się zaklinowało. Dochodziłam do siebie w szpitalu przez 2 tygodnie, bo w środku miałam rozerwane dosłownie wszystko.
Ze względu na mój stan, córeczką w szpitalu zajmowały się położne i mąż. Ale gdy wróciłam do domu, musiałam sama się z tym zmierzyć. Nie kochałam Julki i nie była to kwestia depresji porodowej.
Najgorsze było to, że mój mąż oszalał na jej punkcie od pierwszej chwili, a ja nie potrafiłam się nawet do niej uśmiechnąć! Zastanawiałam się, co ze mną jest nie tak? I co takiego fajnego jest w tym noworodku, że każdy nad nim tak pieje? Córeczka nie wyglądała jak z fotografii, więc to nie uroda zachwycała otoczenie, nie była super grzeczna, ani super zdrowa (miała ciągle kolki).
Potrzebowałam wielu, wielu miesięcy na to, by poczuć „motyle w brzuchu” z powodu Julki. Teraz, gdy mała ma 7 lat mogę powiedzieć szczerze, że kocham ją nad życie, ale nigdy jej nie powiem, jak długo nie kochałam jej wcale.