Nie czuję więzi z dzieckiem – czy to normalne, czy kiedyś pokocham dziecko?
Anka, 41 lat
Wyszłam za mąż za faceta, który miał 5 starszego rodzeństwa i kilkoro siostrzeńców i bratanków. Wszystkim wydawało się, że my też zaraz dołączymy do szczęśliwej gromady osób posiadających dzieci. Ja jestem jedynaczkę, bobasy oglądałam tylko na zdjęciach i wcale nie spieszyło mi się do macierzyństwa.
W końcu po 2 latach małżeństwa zaszłam w ciąże. Wymiotowałam przez całe 9 miesięcy, bez względu na porę dnia, czy na to, co zjadłam. Potem urodziłam – kleszczowo, bo dziecko się zaklinowało. Dochodziłam do siebie w szpitalu przez 2 tygodnie, bo w środku miałam rozerwane dosłownie wszystko.
Ze względu na mój stan, córeczką w szpitalu zajmowały się położne i mąż. Ale gdy wróciłam do domu, musiałam sama się z tym zmierzyć. Nie kochałam Julki i nie była to kwestia depresji porodowej.
Najgorsze było to, że mój mąż oszalał na jej punkcie od pierwszej chwili, a ja nie potrafiłam się nawet do niej uśmiechnąć! Zastanawiałam się, co ze mną jest nie tak? I co takiego fajnego jest w tym noworodku, że każdy nad nim tak pieje? Córeczka nie wyglądała jak z fotografii, więc to nie uroda zachwycała otoczenie, nie była super grzeczna, ani super zdrowa (miała ciągle kolki).
Potrzebowałam wielu, wielu miesięcy na to, by poczuć „motyle w brzuchu” z powodu Julki. Teraz, gdy mała ma 7 lat mogę powiedzieć szczerze, że kocham ją nad życie, ale nigdy jej nie powiem, jak długo nie kochałam jej wcale.
Klaudia, 39 lat
Urodziłam dziecko stosunkowo późno, bo w wieku 38 lat. Wiele moich koleżanek miało już za sobą ciąże, porody, niemowlęce kolki... Obserwowałam je i nawet zazdrościłam, zwłaszcza że wszystkie, jak jedne maż, opowiadały jak to cudownie być matką, patrzeć na pierwsze kroczki, słyszeć słowo mama...
Gdy mój test pokazał dwie kreski, pomyślałam – co za szczęście, teraz sama doświadczę tych wszystkich pięknych chwil. Będzie pięknie... Ale nie było.
Ciąże znosiłam nie najgorzej, ale poród i pierwsze tygodnie z dzieckiem okazały się koszmarem. Po cesarskim cięciu, koniecznym ze względu na pośladkowe ułożenie syna, nie mogłam wstać ani ruszyć się do dziecka. Nie miałam pokarmu, a przynajmniej mały nie mógł nic wycisnąć z moich piersi. Kończyło się na tryskającej krwi z moich sutków i na jego głośnym płaczu. Słyszałam od położnych, że nie staram się, nie jestem dość zdeterminowana, by karmić piersią.
W domu ledwo ogarniałam rzeczywistość. Brak snu, zmęczenie – zamiast cieszyć się dzieckiem i macierzyństwem, jak moje przyjaciółki, ja ryczałam, gdy mały znów budził się w nocy.
Najgorsze były odwiedziny rodziny. Wszyscy chcieli zobaczyć dziecko, a potem zachwycali się i podpytywali, jak sobie radzę. Miałam ochotę wykrzyknąć: nie radzę sobie, do cholery, nie nawiedzę być matką, nie nawiedzę karmić piersią i chce się wreszcie wyspać!
Wstyd mi było przyznać się, że najchętniej oddałabym im moje dziecko i wyjechała na koniec świata. Tylko wtedy byłabym znów szczęśliwa.
Mój syn ma teraz 4 miesiące. Jest trochę lepiej, cieszę się, bo wreszcie unosi główkę, z czym miał kłopoty, bo zachorował, ale obyło się bez antybiotyku. Kocham go, ale nie wiem, czy będę dobrą matką, bo przez ostatnie miesiące na pewno nią nie byłam.
Żaneta, 32 lata
Urodziłam synka, który miał być wymarzonym zwieńczeniem mojego udanego związku. Niestety, po porodzie zaczęły szaleć mi hormony i przeszłam przez typowy baby blues, które stopniowo zamienił się w depresję porodowa. Nie obwiniam za to nikogo. Mój mąż robił co mógł, ale musiał pracować, utrzymać mnie, dziecko i zarobić na kredyt.
Moja mama starał się pomagać, ale tez miała swoje obowiązki. Teściowa podobnie. Winą za tę sytuację obarczam tylko siebie, a raczej mój brak instynktu macierzyńskiego.
Po 4 miesiącach od porodu przestałam wstawać z łóżka, zajmować się domem, dzieckiem... Kompletnie nie obchodziło mnie to, czy Franek płacze, czy jest głodny, czy chce się przytulić. Czasem brałam go ręce i bujałam jak robot, ale tylko po to, żeby wreszcie się uciszył.
Mój mąż pewnego dnia spytał, czy to dziecko w ogóle coś dla mnie znaczy, a ja nie potrafiłam odpowiedzieć, że tak. Milczałam, a on dwa później zadzwonił do psychologa.
Trafiłam do świetnej kobiety, dzięki której teraz wiem, że każda kobieta ma prawo do różnych uczuć i emocji, musi tylko nauczyć sobie z nimi radzić.
Ja odczuwałam lęk, zmęczenie, brak wsparcia i to spowodowało moje załamanie. Gdy zaczęłam się leczyć, ogarniać swoją rzeczywistość pojawiła się też miłość do dziecka. Nie od razu, zajęło mi to wiele miesięcy. Nie miałam instynktu macierzyńskiego, ale nauczyłam się kochać dziecko i doceniać to, że jestem matką. To było dużo trudniejsze od matury...