Festyn to czas, gdy okoliczne place zmieniają się nie do poznania. Pojawiają się stoiska z rękodziełem, możemy wziąć udział np. w warsztatach czerpania papieru albo przypomnieć sobie zasady udzielania pierwszej pomocy. Do tego liczne atrakcje dla najmłodszych, przede wszystkim dmuchane zjeżdżalnie czy zamki.
Gdy pojawia się informacja o festynie w okolicy, jedni odliczają dni do imprezy, planując, które punkty odwiedzą, inni liczą, że spadnie deszcz i będą mieli wymówkę, aby nie wychodzić z domu. Nasza czytelniczka - delikatnie mówiąc - nie przepada za atrakcjami, które są nieodłączną częścią festynów. Co ją denerwuje? Przeczytajcie same.
Oddaję głos pani Eli.
"Nienawidzę ludzi ustawiających się w kolejkach po darmową kiełbasę"
Zaczęło się. Pierwszy (tak mi się wydaje) festyn na moim osiedlu zorganizowano z okazji Dnia Matki, chwilę później odbył się z okazji Dnia Dziecka. A to nie koniec, moje dziecko już zapowiedziało mi, że u koleżanki będzie impreza z okazji zakończenia szkoły, gdzie indziej ma być coś z okazji początku lata. Super.
Nienawidzę tłumów, nienawidzę tych wszystkich ludzi ustawiających się w kolejkach po darmową kiełbasę. Jakby godzina w kolejce na pełnym słońcu była warta niedopieczonego kawałka mięcha. Do tego wata cukrowa we wszystkich kolorach tęczy, popcorn i kolorowe ulepki, w pojemnikach, których później nie możesz wyrzucić. Trzeba przeczekać, aż zostanie rzucony w kąt, wyniesiesz razem z lokatorami (bo w międzyczasie zalęgną się tam mrówki, albo inne dziadostwo). Festyny to obowiązkowa pajda chleba ze smalcem i z kawałkiem ogórka. Pyszota, leżąca pół dnia na słońcu.
Przeczytaj także: Szykujesz grilla z rodziną? Katarzyna Bosacka wylicza ważne zasady
"Jak już się obkupisz, to musisz ustawić się w kolejkę"
I te wszystkie budy. Nie odciągniesz od nich dziecka, wszystko się podoba. Co z tego, że tego badziewia macie w domu na pęczki, trzeba wydać pieniądze na kolejne cudowności. A jak już się obkupisz, to musisz ustawić się w kolejkę, aby po raz setny w sezonie malować na szmacianych torbach, robić kule do kąpieli, albo własne przypinki. Do tego jeszcze tłumy przy slime'ach, warkoczykach, brokatowych tatuażach i innych malunkach. Po prostu nie mogę się doczekać!
Przeczytaj także: Ekologicznie i oszczędnie - jak prowadzić dom w duchu zerowaste?
"To nie dla mnie"
Wszystko zniosę, naprawdę, możecie ustawić mnie w kolejkę i po kiełbasę, i po brokatowy tatuaż, ale nie dam rady po raz kolejny tłumaczyć dziecku, dlaczego połowa atrakcji na festynie to zło. Czy nie można zrozumieć, że od poprzedniej naszej wizyty nic się nie zmieniło?! Przecież to nawet nie lata, dopiero co był festyn, zasady są ciągle te same.
Dmuchańce - zło. Piana - zło. Kolorowy proszek - zło. To nie dla mnie. Malowanie farbkami to też zło, ale udało się w końcu przekazać, że nie rysujemy motylków na twarzy, ozdabiamy dłonie i ręce, to jeszcze mogę zaakceptować. Czemu nie pozwalam na cieszenie się dzieciństwem? Bo mi zależy na moim dziecku.
Wielokrotnie widziałam, jak dmuchańce nagle traciły moc, zapadały się, a dzieciaki panikowały. W dodatku plastik często jest nagrzany, a ganianie po nim bosymi stopami nie wydaje mi się niczym fajnym. Piana? Wiesz, z czego została zrobiona? Na festynach często jako atrakcja pojawiają się wozy strażackie, są węże, jest i piana. Ma gasić pożary, nie wydaje mi się, aby była czymś przyjaznym dla dziecięcej skóry. Podobnie jak i te wszystkie kolorowe proszki. W dodatku wcale nie jest tak łatwo się ich pozbyć.
Tak, jestem niszczycielką dobrej zabawy. Festyny mogłyby nie istnieć. Tylko powiedzcie to mojemu dziecku.
Przeczytaj także: Wiatr porwał dmuchany zamek, w którym bawiły się dzieci. Na miejscu lądował śmigłowiec