„Mogło mnie już tu nie być....” – opowiada laureatka akcji #mamtaksamo, która rodziła na oddziale covidowym

2021-03-26 11:59 Materiał sponsorowany

Karolina jest już w domu, choć nadal mówi powoli i ciężko, jakbyśmy rozmawiały podczas joggingu. Jej historia to jedna z trudniejszych, choć zakończyła się dobrze. Poród w 32. tygodniu ciąży, z pozytywnym wynikiem testu na koronawirusa. Stan ciężki, z podłączeniem pod tlen. Dziś czeka na możliwość kontaktów z córeczką, przebywającą w inkubatorze, przekazuje swoje mleko do szpitala, a maleństwo ogląda na zdjęciach wysyłanych przez położne. Wygrała z koronawirusem i zakrzepicą. Teraz przestrzega inne mamy.

Mała Zosia j

i

Autor: archiwum prywatne Mała Zosia jest silna, może już niedługo przytuli się do swojej mamy

Jej opowieść to przestroga. "Warto prosić o pomoc. Nie możecie siedzieć cicho!" - apeluje. Całą historię Karoliny przeczytacie na naszej grupie facebookowej "Rodzę w 2021 roku. Największa grupa dla mam". Poniżej fragment jej posta.

Rodzisz w roku 2022? Szukasz wsparcia innych przyszłych mam, chcesz wymienić się z nimi swoimi doświadczeniami? Dołącz do grupy na FB "Rodzę w 2022 roku! Grupa dla mam (BEZ HEJTU)"!

Z postu Karoliny...
Karolina

Autor: archiwum prywatne

"Trafiliśmy do szpitala ok północy. Reszta dni to walka o nasze życie. Nic nie działało i było tylko gorzej. Zostałam podłączona do maszyny Optiflow na 60 l tlenu/minutę. Było źle, ogromny ból klatki piersiowej, walka o każdy oddech, ciągłe kłucie w żyły i tętnice, biegunka i hemoroidy, ręce pokute niesprawne i... chcesz umrzeć."

"9 marca było jeszcze gorzej, w badaniu tomografii komputerowej wyszło, że COVID zjadł mi już 20 proc. powierzchni płuc. Nie czułam ruchów dziecka, a jego tętno dochodziło do 250/min. W takim stanie rozwiązanie ciąży jest trudne. W końcu lekarka podjęła decyzję o cesarce. Zgodziłam się. Wyjęli mi moją Zosię po godz. 17.00, usłyszałam jak 3 razy zapłakała i zabrali ją w bezpieczne miejsce."

  • Jestem po kilkukrotnym przeczytaniu twojego wpisu. Bardzo miło Cię widzieć w domu, w lepszym stanie. Wiemy, że wszystko skończyło się dobrze. Jak się czujesz i jak wygląda teraz życie Twoje i córki?

Po pierwsze to, cieszę się, że żyję, bo było bardzo blisko tego, że mogłoby mnie już nie być. Jeżeli chodzi o nasze życie, to wygląda tak, że jest ze mną moja mama, która mi pomaga, z tego względu, że mam niesprawną rękę. Mój partner musi oczywiście pracować.

Mam niesprawną rękę, ze względu na skrzepliny. Z trzech tętnic, które mamy, została mi jedna, główna. Dwie pozostałe są nadal skrzepnięte i już się ich nie da udrożnić.

W wypisie ze szpitala zobaczyłam, że mój współczynnik dedimer, mówiący o krzepliwości krwi, był w bardzo wysoki. Takiemu pacjentowi nie wolno zakładać tylu wenflonów, zwłaszcza kiedy ma bardzo cienkie żyły i tętnice, jak ja. Lekarze to przeoczyli.

Dwóch młodych ratowników, bez lekarza, uznało, że moja duszność wynika z problemów natury psychicznej, że jest to moja histeria.

  • Dopiero po 10 dniach od wystąpienia pierwszych objawów otrzymałaś prawidłową diagnozę i zostałaś hospitalizowana. Opowiesz nam, dlaczego tak długo to trwało?

Po pierwsze, gdy zachorowałam, nie miałam kontaktu z moim lekarzem prowadzącym ciążę. Potem to sobie z nim wyjaśniłam, przeprosił, że tak to się wszystko potoczyło. Dzwoniłam do nocnej pomocy lekarskiej, to dostałam informację, żeby brać paracetamol.

Za kilka dni zadzwoniłam do mojej doktor rodzinnej, oczywiście przyjęła mnie, osłuchała, zbadała tą nieszczęsną saturację, która wiecznie była w normie i wysłała na test. Ten test w namiocie, delikatnie wykonany, okazał się być fałszywie negatywny.

Za kilka dni doszły duszności, więc wezwałam pogotowie. Dwóch młodych ratowników, bez lekarza, uznało, że moja duszność wynika z problemów natury psychicznej, że jest to moja histeria. Już pod koniec ich wizyty bałam się, że oni mi nie wierzą, więc może faktycznie bardziej ten oddech traciłam. I odjechali z zaleceniem uspokojenia się, tak naprawdę nie otrzymałam od nich żadnej pomocy.

Dopiero za jakiś czas napisałam do mojej doktor, która zajmowała się tylko i wyłącznie cukrzycą ciążową, że jest coś nie tak, ponieważ do tych wszystkich objawów, które miałam, doszło to, że nie jadłam. Jeżeli nie jadłam, to mój cukier "skakał" bardzo wysoko i po prostu bałam się o maluszka.

Dopiero ona powiedziała jasno: "Pani Karolino, niech pani się pakuje i jedzie do szpitala, proszę się zgłosić do rejonu". Więc pojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie byli bezradni, bo byłam kobietą w 32. tygodniu ciąży, a oni nie mają odpowiedniego oddziału dla takiego małego dziecka, gdyby się miało narodzić.

Więc skierowali mnie na Żwirki i Wigury do szpitala WUM. Otrzymałam tam pierwszą pomoc w ekspresowym tempie. Pan doktor od razu przeprowadził test. Ten wymaz, głęboki, który jak mi się wydawało, był pobierany aż z mózgu, okazał się pozytywny.

Zapytałam je (położne) nawet w pewnym momencie, dlaczego jest ich tak mało. (...) siostra jednej z nich, próbowała tego dnia złożyć CV do szpitala. Otrzymała informację, że nie ma etatów, że jest wystarczająco dużo zespołu.

  • Pisałaś w swoim poście o wyczerpaniu personelu szpitala i o braku czasu na wyjaśnienia, rozmowy z chorymi na COVID ciężarnymi. Czy to jest norma, czy tylko zdarzają się takie kryzysowe momenty na oddziałach?

Wydaje mi się, że ja trafiłam w najlepszym momencie trzeciej fali pandemii, która się dopiero rozkręca. Rzeczywistość wyglądała tak, że położna przychodziła na godzinę 7 na dyżur, pracowała w kombinezonie tyle, ile wytrzymała, a wytrzymywały zazwyczaj 3-4 godziny. To była jedna, dwie położne na około 20 pacjentek. Były na każde nasze żądanie, na każdą prośbę przybiegały.

Natomiast były też 3 takie, które zwyczajnie nie miały serca, przez które pobyt tam stawał się jeszcze bardziej tragiczny. Ich obecność jeszcze bardziej nas dołowała, ale reszta to faktycznie były anioły. Ja je podziwiam, że one dawały radę pracować.

Zapytałam w pewnym momencie, dlaczego jest ich tak mało. Usłyszałam, że siostra jednej z położnych próbowała tego dnia złożyć CV do szpitala. Otrzymała informację, że nie ma etatów, szpital nie przyjmuje już, że jest wystarczająco dużo zespołu.

Z postu Karoliny...
Mała Zosia w inkubatorze

Autor: Archiwum prywatne

"Moje dziecko. Otrzymuję z oddziału neonatologii codziennie zdjęcia. Zosia jest w inkubatorze i wierzę, że jest jej tam teraz najlepiej na świecie. Będzie mogła wyjść do domu za miesiąc. Tyle mam czasu, żeby dojść do siebie... Oddycha już samodzielnie. Lekarze zgodzili się, że co 3 godz. będą przychodzili po mleko dla niej więc od jutra uruchamiam "dojarkę" (...). Póki co jest karmiona mlekiem z banku."

  • A co z opieką noworodkową? Mamy w większości zostają z maluchami, czy decydują się na izolację?

Jeżeli dziecko jest urodzone w terminie, jest zdrowe, to ma prawo być z mamą na sali. Sale są wieloosobowe, ale to mama tylko ma obowiązek w takie sytuacji nosić maseczkę 24 godziny na dobę przy swoim dziecku. Natomiast reszta pań z sali nie ma takiego obowiązku.

Ja byłam ciężko chorą, leżałam pod tlenem, z pozytywnym wynikiem, a obok mnie była matka w maseczce, która miała przy sobie dziecko, które jest zdrowe, które miało test negatywny.

Większość mam decydowała, żeby dzieci były z nimi. Wydaje mi się, że to wynika z tego, że nie miały do końca świadomości tego, jak to będzie wyglądać. Dostały tylko pytanie – pani bierze dziecko, czy dziecko zostaje na oddziale? Nie wytłumaczono im, że będą leżeć z innymi matkami pozytywnymi. One dowiadywały się o tym będąc już na sali z nami. Myślę, że zabrakło informacji…

  • Historii takich jak Twoja, niestety, jest i pewnie będzie więcej. Co byś chciała poradzić przyszłym mamom, które znajdą się w Twojej sytuacji?

Po pierwsze to chciałabym, żebyście dziewczyny uważały na siebie i naprawdę uwierzyły, że noszenie maseczek chroni wszystkie inne osoby dookoła. Może wy jesteście bezobjawowi, ale możecie kaszlnąć, na kogoś takiego jak ja i ta osoba będzie walczyć o życie.

To po pierwsze. A po drugie, jak już znajdziecie się w takiej sytuacji, to nie poddawajcie się. Ja prawie się poddałam. Krzyczałam, żeby wycięli ze mnie dziecko. Prosiłam o księdza. Ale miałam duże wsparcie od moich bliskich. Myślę, że gdybym się poddała, to byśmy się dziś nie widziały. Musicie walczyć. Warto prosić też o pomoc położne. Nie możecie siedzieć cicho!