„Bałam się, że mój dotyk zabije dziecko”. Dominika Clarke o długiej drodze pięcioraczków [WYWIAD]

2023-09-29 12:31

Za nią stresująca ciąża z pięcioraczkami obarczona ogromnym ryzykiem, śmierć synka, walka o życie i zdrowie pozostałej czwórki maluszków, a w międzyczasie zwykłe obowiązki mamy 11-ściorga pociech, gospodyni domowej i przedsiębiorcy. „Nie jestem żadną superwoman” – twierdzi skromnie Dominika Clarke. My po wywiadzie z nią jesteśmy jednak innego zdania.

„Bałam się, że mój dotyk zabije dziecko”. Dominika Clark o długiej drodze pięcioraczków

i

Autor: Instagram @clarke_dozen „Bałam się, że mój dotyk zabije dziecko”. Dominika Clark o długiej drodze pięcioraczków

O Dominice Clarke usłyszała cała Polska, gdy w lutym tego roku w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie urodziła pięcioraczki: dwóch chłopców o imionach Henry James i Charles Patrick oraz trzy dziewczynki – Elizabeth May, Evangeline Rose, Arianna Daisy.

Odważna mama wraz ze swoim mężem Vincentem wystąpiła na konferencji prasowej zaraz po porodzie, opowiadając o przebiegu skomplikowanej ciąży, która zdarza się raz na 52 miliony przypadków. W zdumienie wszystkich wprawiła też informacja przekazana przez parę, że na nowo narodzone maluszki w domu czeka aż siedmioro starszego rodzeństwa: 13-letni Philip, 11-letni Elliot, 8-letnie bliźniaki Zygmunt i Tosia, 5-letnie bliźniaki Charlotte i Alexander oraz roczna Grace.

To wszystko sprawiło, że o słynnej mamie pięcioraczków z Horyńca zaczęło być głośno. Tuż po porodzie pięcioraczków Pani Dominika postanowiła założyć internetowy pamiętnik w mediach społecznościowych, by dzielić się w nim z innymi blaskami i cieniami swojego wielopłaszczyznowego macierzyństwa. 

Dzień wcześniaka na Oddziale Neonatologicznym w Zespole Szpitali Miejskich w Katowicach

Poród pięciu pociech na raz okazał się dopiero początkiem wyzwań, które zapoczątkowała śmierć synka Henrego Jamesa (jednego z pięcioraczków). Ostatnie miesiące były z kolei pasmem heroicznych wysiłków o zdrowie i życie pozostałych czterech pociech. Najwięcej zmartwień rodzicom przysporzył Czaruś (Charles Patrick), który po drodze musiał przejść operację serduszka i walczył z wieloma innymi problemami, z tygodnia na tydzień opóźniajacymi jego wyjście ze szpitala. Szczęśliwie wszyscy są już razem w domu. Z tej okazji umówiliśmy się na rozmowę z Dominiką Clarke, by porozmawiać o tym, w jakim miejscu jest teraz ich rodzina i jakie wyzwania przed nią stoją.

Aneta Żuchowska, mjakamama24.pl: Jakie to jest uczucie, gdy po wielu miesiącach walki o życie Czarusia, wraca on w końcu do domu?

Dominika Clarke: To jest po prostu ulga, spokój w sercu, uczucie wdzięczności, że już jest w miarę dobrze i że możemy być razem. Moja radość nie była jednak taka spektakularna jak na filmach, ale stonowana. Przed nami teraz jeszcze długa droga...

Z jakimi problemami mierzą się aktualnie dziewczynki i Czaruś?

Dziewczynki szczęśliwie wyszły ze swojego skrajnego wcześniactwa obronną ręką i w miarę dobrze się rozwijają, jedzą, przybierają na wadze. Mają jednak cały czas różnego rodzaju specjalistyczne kontrole. Właśnie zakończyliśmy etap konsultacji okulistycznych. U Evangeline było podejrzenie retinopatii z koniecznością przeprowadzenia zabiegu laserowego. Na szczęście wada zaczęła się cofać i lekarka powiedziała, że operacja póki co nie jest konieczna. Arianna i Elizabeth nie mają problemów okulistycznych, ale z kolei wymagają cały czas opieki kardiologa. Urodziły się z otwartym przewodem tętniczym Botalla i z tego powodu długo były na lekach. W tej chwili leki są już odstawione, ale jesteśmy pod opieką specjalisty, który sprawdza ich serduszka co jakiś czas.

Czaruś ma niestety szereg różnych problemów. Największe są z jedzeniem. I nie chodzi już tylko o to, że nie ma odruchu ssania, bo w takim przypadku można karmić dzieci łyżeczką, kubeczkiem lub specjalną butelką, ale to, że on nie chce w ogóle jeść. Będziemy więc próbować kolejne mleka, ale to też nie jest takie proste, bo ma refluks. Przez problemy z jedzeniem nie przybiera na wadze, a nawet ostatnio ją stracił. Ma także kłopoty z oddychaniem. Stale kontrolujemy saturację, która cały czas się waha. O tyle jest jednak dobrze, że nie musimy używać koncentratora tlenu, ale mamy go w pogotowiu przy łóżku.

Czaruś ma też ogromny problem z mięśniami. Praktycznie w ogóle ich nie ma w nogach. Musimy więc z nim dużo ćwiczyć, by mu się odbudowały. Jest lejącym się dzieckiem, które nie ma w ogóle napięcia mięśniowego w ciele. Ma obecnie 7 miesięcy (korygowane 4), ale przeciętne 4-miesięczne dziecko jest mocniejsze niż on. Nie wiemy w tym momencie, co nas czeka jeszcze.

Pracujecie już z fizjoterapeutą?

Czaruś wyszedł ze szpitala 1,5 tygodnia temu, lekarze dali nam 2 tygodnie na to, żebyśmy wszyscy oswoili się z nowymi warunkami i pobyli chwilę tylko we własnym gronie bez personelu medycznego. Powoli jednak nam się już kończy nasz "miesiąc miodowy" i zaczynamy pracę. Za kilka dni będzie przychodziła do nas do domu fizjoterapeutka, by pracować z Czarusiem. Zasugerowano nam też, abyśmy dodatkowo znaleźli kogoś prywatnie, by zapewnić mu jeszcze większe wsparcie, więc też będziemy działać w tym kierunku. Jesteśmy pod opieką logopedy i neurologopedy, więc też prawdopodobnie będziemy musieli jeździć gdzieś na ćwiczenia buzi. Czaruś ma bowiem tzw. gotyckie podniebienie.

Tych problemów, z jakimi mierzą się wcześniaki jest multum. W Polsce mało się o nich mówi – ja dopiero teraz to widzę. Co ciekawe, wiele wskazówek na temat wcześniaków nie otrzymałam od lekarzy tylko od rodziców dotkniętych tym problemem. Piszą do mnie, gdzie kupić specjalne butelki z łyżeczką czy smoczki w specjalnym kształcie. Wcześniej nie miałam pojęcia, że taki asortyment w ogóle istnieje.

To zaskakujące, co Pani mówi, bo przecież kilkoro z Pani starszych dzieci też urodziło się przed czasem...

Wcześniaki dzielą się na grupy. Moje najmłodsze dzieci sklasyfikowane zostały do tej najcięższej – skrajnych wcześniaków, a to jest zupełnie inna historia niż ze starszymi wcześniakami. Moje starsze dzieci urodzone w 33. tygodniu ciąży czy 37. były w znacznie większym stopniu dojrzałe i szybciej pokonały różne przeszkody. Przy nich tak naprawdę nie dotknęły mnie prawdziwe problemy wcześniacze – oprócz pobytu w szpitalu. W przypadku pięcioraczków – wszystkie komplikacje, które mogły się pojawić, praktycznie przechodziliśmy.

Czy coś Panią zaskoczyło na tej drodze?

Właściwie nie, ponieważ w trakcie ciąży byłam przygotowywania przez lekarzy na to, co może się po drodze wydarzyć. Wiedziałam, że właściwie mogę stracić wszystkie dzieci albo kilkoro, mogę też sama umrzeć. Byłam inaczej do tego tematu nastawiona niż taka mama, która jest w prawidłowej ciąży i nagle rodzi przedwcześnie.

A co było najtrudniejsze?

Strach przed startą dziecka. Każdy pracownik na oddziale OIOM, mimo że są to ludzie bardzo ciepli i cierpliwi, powtarza, że z wcześniakiem może zadziać się różnie. Z godziny na godzinę, z dnia na dzień dziecko może po prostu umrzeć i to jest dla rodziców wcześniaka taki fakt życia codziennego. Każda przeżyta godzina, każdy przeżyty dzień jest w tym momencie ogromnym darem. Cieszymy się, że jeszcze tu jesteśmy. Czekamy na następny dzień, ale nie wiadomo, co będzie.

Jak dzieci były w szpitalu miałam wielką fobię na punkcie telefonów. Panicznie bałam się, że każdy telefon, który zadzwoni to będzie informacja, że coś złego się stało. Nie chciałam w ogóle ich odbierać. Bardzo też bałam się rozmawiać z lekarzami. Obawiałam się, że powiedzą coś, czego ja w żaden sposób nie będę mogła zmienić, a co mnie jeszcze bardziej dobije.

Trudna też była niewiedza na temat tego, jak zaopiekować się takim malutkim dzieckiem, które jest podłączone do tysiąca kabelków, rurek i innych sprzętów. Bałam się, że coś zrobię nie tak, że mój dotyk zabije dziecko – aż mi się chce płakać, jak to wspominam.

Przyznam szczerze, że osobiście bardzo podziwiałam Panią za heroiczne starania o pokarm dla maluszków.

To jest problem wielu mam wcześniaków, bo wiadomo: mechaniczne odciąganie jest zupełnie inne niż naturalne. Ja jako doświadczona mama wiem, że to mleko nie przychodzi od razu. Trzeba o to zawalczyć, zwłaszcza jeśli to jest wcześniak po cesarskim cięciu. Matka musi wykonać ogromną pracę, bo inaczej tego pokarmu nie będzie. Przyznam, że byłam w wielu szpitalach w Polsce i za granicą i w żadnym z nich nie usłyszałam, jak to należy robić. Jest oczywiście doradca laktacyjny, który główny nacisk kładzie na to, żeby mleko odciągać jak najczęściej. Wysyłany jest też komunikat do każdej mamy, że każda ma mleko. Nie mówi się tej mamie, że może być inaczej, że pokarm może w ogóle nie przyjść i kiedy tak faktycznie się dzieje, mama może poczuć się stygmatyzowana, że nie tylko nie donosiła dziecka do końca, to jeszcze nie potrafi go wykarmić.

I co się dzieje dalej – mama załamuje się w tej sytuacji, a przecież stres jest ogromnym czynnikiem, który hamuje produkcję mleka. Nie pomaga też presja, gdy położne co rusz dopytują, czy mama już ma to mleko dla dziecka, czy nie. To wszystko może mamę wcześniaka psychicznie podłamać.

Czy w tej trudnej sytuacji mogła Pani liczyć na pomoc psychologiczną ze strony szpitala?

Po śmierci syna zaproponowano mi pomoc psychologiczną. Trafiłam na bardzo fajną psycholog, która po prostu słuchała mnie i pozwalała mi płakać – to było dla mnie niezwykle ważne. Z takiej pomocy jednak nie każdy potrafi skorzystać, często ludzie mają opory przed otworzeniem się przed obcym człowiekiem. Muszę przyznać, że dla mnie to też był pierwszy raz. Wcześniej miałam zawsze takie wyobrażenie, że jeśli ktoś prosi o wsparcie psychologa, to przyznaje, że jest zbyt słaby i nie daje sam rady. A to jest źle odbierane przez otoczenie. Wiele osób właśnie z tej obawy może się nie decydować na taką pomoc.

To, co Pani teraz powiedziała o potrzebach w czasie żałoby, jest cenne, ponieważ ludzie - nawet ci najbliżsi, którzy kochają - nie wiedzą, jak zachować się w obliczu czyjegoś dramatu.

Moi bliscy do tej pory nie poruszają tego tematu w mojej obecności, bo nie wiedzą, jak zacząć. A tak naprawdę wystarczy przy tej osobie pogrążonej w żałobie być i pozwolić wypłakać się. Płacz powoduje, że człowiek doznaje takiego oczyszczenia i zaczyna żyć normalnie. Ale jak wiemy, że rodzina nie chce rozmawiać z nami, nie porusza tego tematu, wręcz unika jakichkolwiek wzmianek na temat tego, co się wydarzyło, to człowiek nie może tego przeżyć wspólnie z nimi i cały czas to go boli.

Z tego co jednak wiem, dużo wsparcia dostała Pani od zupełnie obcych ludzi poznanych w mediach społecznościowych?

O nie! Jak mi teraz łzy lecą. Specjalnie pomalowałam oczy. Tak i jestem w szoku, że tak wiele wspaniałych ludzi poznałam. Mówi się, że w internecie ludzie są okropni i fakt: zdarza się, że komentują coś w przykry sposób. Zauważyłam jednak, że z reguły ludzie są naprawdę fajni. Jest multum osób z całego świata, które są bezinteresowne i zainteresowane. Nie znam ich osobiście, ale codziennie ktoś pisze do mnie: „Jak się czujesz?”, „Jak twoje kolana?”, „Jak dzieci?” i to jest takie miłe. Poświęcają mi te 5 minut swojego czasu, żeby się zapytać, jak mi jest - to jest po prostu bezcenne.

Jestem pełna podziwu dla Pani organizacji, że przy tylu obowiązkach, znajduje Pani jeszcze czas na pielęgnowanie kontaktów.

Człowiek bardzo szybko się przyzwyczaja do różnych sytuacji. Ludzie często pytają mnie: „Jak ty to robisz?”, mówią: „Ja bym nie dała rady”. Tymczasem jeśli zostaniemy postawieni w jakiejś sytuacji, okazuje się, że potrafimy wszystko zorganizować i na wszystko znaleźć czas – niezależnie od liczby dzieci i obowiązków. Nawet po operacji kolana, gdy byłam na wózku, przystosowałam się do nowej sytuacji i ogarniałam wszystko na siedząco. Choć dla kogoś z zewnątrz wydawać się to może abstrakcyjne: tyle dzieci, wcześniaki i kobieta na wózku – jak? Ludzie myślą też, że z każdym kolejnym dzieckiem będzie jeszcze trudniej, ale mija kilka dni, wchodzi nowa rutyna i człowiek funkcjonuje.

Jak u was wygląda podział obowiązków w domu?

Ja zajmuję się praktycznie wszystkim, a mąż mi pomaga. Choć są oczywiście niektóre rzeczy, które ogarnia tylko on jak prace na zewnątrz, ogród, samochody, naprawy. Natomiast ja mam na głowie całą resztę i tak staram się koordynować wszystkie obowiązki, by jakoś przetrwać cały dzień. Mąż oczywiście przez cały czas czynnie mi pomaga.

A jak to wygląda w praktyce?

W dni pracujące wstajemy z mężem o 6:30, wykorzystując każdą minutkę snu do końca. Oboje lubimy pospać, zwłaszcza że noce przy małych dzieciach bywają różne. Autobus do szkoły, który zabiera pięcioro starszych dzieci jest o 7:25, więc mogłoby się wydawać, że 55 minut to mało, aby wyszykować tyle osób. Mamy jednak swój sprawdzony system. Mąż przechodzi po sypialniach dzieci i robi im pierwsze budzenie. Za pierwszym razem oprócz Alexandra nikt nie wstaje, dlatego ja idę na drugie budzenie. Dzieci same się ubierają, więc to nam już odpada. 5-latkom tylko czasami trochę pomagam.

Dzieci schodzą na dół. Mają wtedy czas na śniadanie i dobudzenie się. Większość z nich wybiera kocyk i na sofie jeszcze podsypiają. Mąż w tym czasie przygotowuje kanapki, lunchboxy, wodę do picia i pakuje je do plecaków. Ja z kolei czuwam nad sprawami higienicznymi – czeszę, wysyłam do mycia zębów. 7:10 spotykamy się przy drzwiach. Dzieci się ubierają i wychodzą same na przystanek lub są przez nas odprowadzane. Gdy dzieci pojadą do szkoły, mamy kilka godzin w mniejszym gronie. W tym czasie uczę starszego syna, który edukuje się w systemie domowym.

Po pobudce maluszków przystępuję hurtowo do ich zabiegów pielęgnacyjnych. Przewijanie, przebieranie i karmienie wszystko razy cztery. Jak one jedzą to karmimy też roczną Grace. Jak się chwilę czymś zajmą, to lecę w międzyczasie do biura, zająć się sprawami firmowymi. O 12:00 dzieci idą na drzemkę, więc wtedy mogę usiąść na dłuższą chwilę do pracy.

Zakupy i szykowanie posiłków robimy w międzyczasie, jak sytuacja w danym dniu nam pozwala - czasem rano, czasem po południu. Mamy ten komfort z mężem, że pracujemy w domu i oboje mamy swoje firmy. To jest dobre i złe oczywiście, bo tak naprawdę nie możemy się w stu procentach skupić na pracy. Z drugiej strony jesteśmy cały czas dla dzieci: gdy wracają ze szkoły, gdy czegoś potrzebują, kiedy trzeba je zawieźć na zajęcia dodatkowe. I tak dzień jakoś mija.

A jaką rolę odgrywają w całej tej organizacji starsze dzieci?

Nie zmuszam dzieci do czegoś, co jest moim obowiązkiem np. do tego, by myły podłogę czy odkurzały. Ja jestem gospodynią i ja trzymam porządek. Natomiast są aktywności i czas, które spędzamy razem np. gotujemy, uczymy się nowych czynności. Wtedy też razem sprzątamy po tym. Dzieci bardzo lubią robić coś same i pomagać w domu. Są bardzo dumne, jeśli mogą ugotować coś dla rodziny. Jeśli widzą, że coś się wysypało w kuchni, to pędzą od razu po zmiotkę.

Dzieci, dom, firma, a do tego czas na hobby i nowe studia z ziołolecznictwa – jak na to wszystko znajduje Pani siłę?

To jest na takiej zasadzie, że jak ja się już rozkręcę po porankach, których nie znoszę i dojdę do południa, to jestem taka pełna energii, że wieczorem, jak dzieci pójdą spać, muszę coś ze sobą zrobić. Znajduję sobie wtedy różne hobby - taka moja natura. Wiem, że to nie jest normalne. Nie chcę, żeby w tym miejscu sobie ktoś pomyślał, że ta Pani ze wszystkim sobie daje radę, a ja nie. To, że ja tak działam, to nie znaczy, że każdy tak może.

Napisałam właśnie ostatnio książkę, ale trochę boję się ją wydać, choć wiem, że sporo osób na nią czeka. Nigdy jednak tego nie robiłam i to jest dla mnie nowość tak jak założenie TikToka i Instagrama do niedawna. Myślę jednak, że to się w końcu wydarzy. Książka jest o płodności, a druga, która jest w planach będzie o macierzyństwie.

Na koniec chciałam nawiązać do Pani nowej pasji – ziołolecznictwa. Zbliżamy się bowiem wielkimi krokami do sezonu infekcyjnego, czy ma Pani swoje sprawdzone naturalne patenty na zwalczanie infekcji i wzmacnianie odporności u dzieci?

Tak naprawdę nie jest to moje nowe hobby. Tym zajmuję się od 11 lat, również zawodowo. W Anglii skończyłam medyczne studia podyplomowe z ziołolecznictwa, bo chciałam stworzyć własny suplement na płodność. I zrobiłam to – stworzyłam nawet nie jeden, a siedem suplementów. Swojego czasu sprzedawaliśmy je w całej Europie, Ameryce i Australii. Teraz jednak skupiamy się tylko na Stanach Zjednoczonych.

Ostatnio furorę robi moja czosnóżka, która pomaga zwalczyć katar i infekcje. Tłumaczę jednak wszystkim, że to nie jest jakiś nowy sposób, ale znany od dawna. Czosnek jest naturalnym antybiotykiem, ale wiadomo, że niemowlę go nie zje. W przypadku małych dzieci warto zawinąć go więc w gazik (nie bezpośrednio na skórę) i przyłożyć do stópki dziecka.

Natomiast jeżeli dziecko ma kaszel, to przykładamy cebulę. Ją z kolei kładzie się bezpośrednio na skórę stópki bez owijania w gazę - na obie stópki na noc. Nie jest to jednak złoty środek, który zadziała od razu, ale stopniowo będzie wyciszał kaszel.

Można też oczywiście robić syrop z cebuli, który wzmacnia odporność. Dzieci go lubią, dopóki nie zobaczą z czego się go robi. Ja mam taki patent, że przelewam go do butelki po jakimś starym syropie, wtedy chętniej go piją.

A jak wykonuje Pani taki syropek?

Robię go w takiej wersji stricte dla dzieci, więc nie dodaję żadnych ostrych rzeczy – tylko miód. Cebulę kroję w plastry, układam ją w słoiku na grubość mniej więcej 2 cm, zalewam łyżką miodu i tak kilka warstw. Odstawiam na minimum 4 godziny, ale najlepiej na całą dobę. Na drugi dzień wyrzucam cebulę, zlewam syrop do butelki i wkładam do lodówki. Miód najlepiej kupować prosto z pasieki, nie ze sklepu. Najlepsze właściwości będzie miał lokalny miód, z terenu w którym dziecko mieszka. Jeśli dziecko ma alergie na wiosnę, to zażywanie takiego syropu też jest jak najbardziej wskazane.