Spis treści
- Cesarskie cięcie: uniknęłam niepotrzebnego ryzyka
- Cesarskie cięcie: najważniejsze, że urodziły się zdrowe
- Cesarskie cięcie: miałam cesarkę na życzenie
Cesarskie cięcie: uniknęłam niepotrzebnego ryzyka
Małgorzata Wójcik, mama Maćka (14 lat), Marysi (12 lat) i Maksa (5 lat):
Podczas całej ciąży towarzyszył mi strach przed porodem. Byłam młoda i niedoświadczona, a film z porodu, który mi pokazano w szkole rodzenia, tylko pogłębił mój lęk. Gdy jednak zaczęłam rodzić, poczułam jakąś wewnętrzną siłę i pomyślałam, że na pewno wszystko szybko i dobrze się skończy. Niestety, okazało się, że mimo mojego pozytywnego nastawienia, pojawiły się kłopoty. Synek był ułożony twarzyczkowo – jego główka była odgięta do tyłu. Normalnie w takich sytuacjach robi się cesarskie cięcie, ale moje dziecko przesunęło się już tak nisko do kanału rodnego, że było za późno na operację. Mdlałam z bólu, więc lekarka musiała szybko zadecydować, co robić. Postanowiła użyć kleszczy i po 30 minutach, których nie pamiętam, wyciągnęła synka całego i zdrowego. Ja jednak byłam w kiepskim stanie: miałam rozerwane zwieracze odbytu i poważne uszkodzenia pochwy. Gdy tylko zabrano dziecko do badania, zostałam uśpiona i przez ponad godzinę cudowna pani doktor zszywała, co się dało. Choć synek był zdrowy, spędziliśmy 2 tygodnie w szpitalu, istniało bowiem ryzyko, że będę mieć problemy z kontrolą czynności fizjologicznych. Na szczęście tak się nie stało. Gdy jednak wypisywano mnie z oddziału, lekarka uprzedziła, że kolejna ciąża nie może absolutnie zakończyć się porodem naturalnym. Zszyte zwieracze były znacznie słabsze i ewentualny wysiłek podczas kolejnego porodu mógłby doprowadzić do ich ponownego zerwania. Kazała mi zachować dokumenty szpitalne, bo, jak powiedziała, były moją przepustką do cesarki. Rzeczywiście, gdy dwa lata później zgłosiłam się z nimi do szpitala, lekarz nie miał najmniejszych wątpliwości. Natychmiast wyznaczył termin planowanej cesarki. Marysia urodziła się z szyją owiniętą pępowiną, a lekarz, który mnie operował, powiedział, że w tej sytuacji cesarka i tak by mnie nie ominęła. Po sześciu latach ponownie zaszłam w ciążę. Szłam do szpitala z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony chciałam rodzić naturalnie, Marysia ma bowiem zaburzenia sensoryczne, czyli nadmierną wrażliwość na bodźce, co może być skutkiem cesarki, a przeciskanie się malca przez kanał rodny jest naturalnym procesem „odwrażliwiającym”. Z drugiej – bałam się konsekwencji dla mojego zdrowia. Gdyby zwieracze odmówiły posłuszeństwa, czekałaby mnie kolejna operacja, tzw. plastyka krocza. Lekarz nie miał jednak żadnych wątpliwości i nie pozwolił na poród siłami natury. Drugie cięcie zrobiono mi w miejscu poprzedniego szwu, więc ślad jest prawie niewidoczny. Maks urodził się zdrowy, a ja uniknęłam niepotrzebnego ryzyka.
Cesarskie cięcie: najważniejsze, że urodziły się zdrowe
Iwona Zielińska, mama Ani (15 lat), Augustyna (14 lat), Antka (12 lat), Anieli (10 lat), Oli (8 lat), Alberta (6 lat), Agaty (3 lata) i Alicji (1,5 roku):
Mam ośmioro dzieci i tylko czwórka z nich przyszła na świat siłami natury. Za każdym razem chciałam rodzić naturalnie i myślę, że przynajmniej dwóch cesarek mogłabym uniknąć. Niestety, lekarze byli innego zdania. Moja najstarsza córka Ania urodziła się bez problemów. Drugie dziecko, Augustyn, też zaczął rodzić się na porodówce. Był jednak bardzo duży. W pewnym momencie lekarze zauważyli, że odkleja mi się łożysko. Dziecku groziło niedotlenienie. Natychmiast zawieźli mnie na salę operacyjną i uśpili. Gdy się obudziłam, nie mogłam się ruszyć. Miałam wielki opatrunek, pod którym, jak potem zobaczyłam, widniał olbrzymi szew wzdłuż całego brzucha. Gdy liczy się czas, kobiety nie tnie się nad spojeniem łonowym, tylko właśnie w taki sposób. Byłam w szoku! Poza tym bardzo źle się czułam – miejsce po cięciu bolało mnie przez wiele tygodni. Dlatego przy trzeciej ciąży modliłam się o naturalny poród. Udało się. Podobnie było za czwartym i piątym razem. Ale przy szóstym dziecku, Albercie, znów pojawiły się problemy. Zgłosiłam się do szpitala kilka dni po terminie. Swędziała mnie skóra, więc lekarze podejrzewali cholestazę. Zaprowadzono mnie na oddział patologii ciąży. Nie zdążyłam nawet dostać własnego łóżka, gdy przyszedł lekarz i oświadczył, że za 10 minut jadę na salę operacyjną. Zaczęłam protestować, ale użył argumentu, któremu musiałam ulec: moje dziecko umrze, jeśli się nie zgodzę na cesarkę. Oczywiście, zgodziłam się, choć do dziś mam poczucie, że nie było to konieczne. Może trochę bym się pomęczyła, ale uniknęłabym antybiotyku, który musiałam przyjmować z powodu zakażenia na szwie i interwencji chirurgicznej, która zadecydowała o kolejnych cesarkach. Po dwóch operacjach nie mogłam już bowiem marzyć o naturalnym porodzie, zwłaszcza że moja kolejna córka, Agata, według lekarzy była bardzo duża, choć w rzeczywistości urodziła się o kilogram lżejsza, niż obliczono na USG. Przy Alicji próbowałam jeszcze pytać lekarzy o możliwość rodzenia siłami natury, bo badania pokazywały, że moje blizny są w dobrym stanie. Nikt jednak nie chciał się na to zgodzić. Po tylu operacjach ryzyko, że szwy pękną podczas skurczów lub z wysiłku, jest zbyt duże. A to stanowiłoby zagrożenie życia i dla mnie, i dla noworodka, chyba że dziecko byłoby wyjątkowo małe. Ale ja, niestety, rodzę duże dzieci. Najważniejsze jednak, że zdrowe!
Cesarskie cięcie: miałam cesarkę na życzenie
Natalia Brzyska, mama Oliwki (6 lat) i Bruna (3 lata):
Gdy po raz pierwszy zaszłam w ciążę, myślałam tylko o dobru mojego dziecka. Konsekwencją moich 9-miesięcznych starań miał być poród naturalny. Naczytałam się wiele o zaletach rodzenia siłami natury: o tym, że dziecko przechodząc przez kanał rodny, w naturalny sposób wyrzuca z siebie wody płodowe, że wydziela się wtedy hormon stymulujący rozwój jego płuc itd. Taki sposób rodzenia doradzał mi lekarz, który prowadził moją ciążę, mimo że moja córeczka była dość duża. I choć byłam już tydzień po terminie, nie chciała wyjść z mojego brzucha. Lekarz postanowił wywoływać poród. W drodze do szpitala odeszły mi jednak wody. Zaczęłam rodzić! Po kilku godzinach zorientowałam się, że coś jest nie tak. Skurcze się nasilały, ale dziecko się nie przesuwało. Było źle ułożone – jego ramionka zaklinowały się w środku kanału rodnego. Jestem drobna i szczupła, a moja córeczka była wielka, co utrudniało jej wyjście na świat. Dostałam znieczulenie, ale ból był nie do zniesienia. Dużo większa jednak była moja determinacja, by urodzić naturalnie. Po 12 godzinach walki i ja, i dziecko zaczęliśmy tracić siły. Z twarzy lekarzy i męża wyczytałam, że jest źle. Tętno małej było coraz słabsze. Lekarze kazali mojemu mężowi wyjść, a mnie szybko zawieźli na salę operacyjną. Pół godziny potem przyszła na świat Oliwka. Pamiętam, że gdy odwieziono mnie na salę pooperacyjną, zadzwoniłam do siostry, która wcześniej namawiała mnie na cesarkę i powiedziałam jej, że nigdy więcej nie będę rodzić naturalnie. Wytrwałam w swym postanowieniu. Gdy trzy lata potem miał urodzić się Bruno, zapłaciłam za cesarskie cięcie w prywatnym szpitalu. Nie chciałam kolejnej operacji, ale jeszcze bardziej bałam się długiego porodu i strachu o życie dziecka. Nie żałuję, choć po cesarce moje piersi zaczęły produkować pokarm z kilkudniowym opóźnieniem.
miesięcznik "M jak mama"