"Dwa razy rodziłam w domu i nie żałuję" - poznaj historię Magdy

2022-02-14 13:34

Narodziny moich dzieci w domu wyglądały dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Bez pośpiechu, bólu i nerwów. I z ukochanym mężem przy boku. Obie ciąże były dla mnie wspaniałym czasem oczekiwania i w takim też nastroju chciałam przywitać moje pociechy – opowiada Magdalena z Poznania.

Dwa razy rodziłam w domu i nie żałuję - poznaj historię Magdy

i

Autor: Getty images "Dwa razy rodziłam w domu i nie żałuję" - poznaj historię Magdy

Praktykuję jogę i do każdego z porodów czułam się bardzo dobrze przygotowana – zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Ponieważ nigdy poważnie nie chorowałam i nie musiałam leczyć się w szpitalu, nie wyobrażałam sobie porodu na szpitalnym łóżku, poddawania się rutynowym zabiegom oraz ograniczonego kontaktu  z najbliższą mi osobą – moim mężem.

Chciałam w ciszy i spokoju wydać na świat moje dzieci, w tempie podyktowanym przez moje ciało i rodzące się dziecko. W miejscu, gdzie czuję się komfortowo i bezpiecznie. Takim miejscem wydało mi się własne mieszkanie.

Spis treści

  1. Będziemy rodzić w domu!
  2. Rodzę synka
  3. Pełne skupienie
  4. Synek jest z nami
  5. Narodziny córki
  6. Bardziej świadomie
  7. Zdrowe, szczęśliwe dzieci

Będziemy rodzić w domu!

Decyzję o pierwszym porodzie domowym podjęliśmy z mężem dość późno, bo dopiero w 34. tygodniu ciąży. Stało się tak, ponieważ dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że takie rozwiązanie jest w ogóle możliwe. Do tej pory wszystko to było tylko moim cichym marzeniem...

Okazało się, że w naszej okolicy nie ma położnej, która przyjmowałaby porody domowe, udało nam się jednak zdobyć kontakt do położnej z Piły. Pani Alina od razu wzbudziła nasze zaufanie i sympatię. Wydała się nam osobą kompetentną oraz kochającą to, czym się zajmuje.

Musieliśmy jeszcze tylko stawić czoła wielu przeciwnościom natury formalnej, jak zorganizowanie szczepienia czy badania przesiewowego noworodka. Mimo napotykanych trudności, wszystkie sprawy udało się nam załatwić na czas.

Czytaj również: Poród domowy - w czym jest lepszy od tego w szpitalu i czy jest bezpieczny? [WYWIAD]

Poród bez bólu? 10 sposobów na lekki poród bez traumy

Jak przetrwać pierwszą fazę porodu?

Rodzę synka

Chociaż od narodzin Michałka minęły dwa lata, pamiętam, jakby to było dziś…. W dzień poprzedzający poród już od rana rozpierała mnie eneregia. Jak zwykle zrobiłam moją praktykę jogi, potem wysprzątaliśmy z mężem mieszkanie.

Tymczasem pojawiły się bezbolesne skurcze przepowiadające. Wiedziałam, że poród zbliża się dużymi krokami, więc zadzwoniliśmy do położnej, żeby czekała w gotowości. Jednak przespaliśmy spokojnie całą noc, wszystko się wyciszyło.

Następnego dnia była piękna pogoda i popołudnie spędziliśmy na działce u teściowej. Wtedy pojawiły się wyraźne skurcze. Nie wspominaliśmy wcześniej rodzicom o naszym zamiarze porodu domowego, więc dyskretnie pożegnaliśmy się z mamą i udaliśmy się do domu.

Poprosiłam męża, żeby zaczął mierzyć mi skurcze. Okazało się, że są regularne i dość częste, co dwie minuty, więc zadzwoniliśmy do położnej. Doradziła mi wziąć ciepły, półgodzinny prysznic, żeby upewnić się, czy skurcze nie przejdą. Nie przeszły, tylko się nasiliły. Była godzina 18.00.

Na czas skurczów próbowałam różnych pozycji – największą ulgę przynosiła mi „pozycja pionowa przytulania się do męża”. O 20.30. przyjechała położna. Rozładowała atmosferę, pytając, czy można włączyć telewizor, bo jeszcze mamy dużo czasu. Uspokoiliśmy się nieco, bo trochę już byliśmy wystraszeni. Żadne z nas nie wiedziało, ile to jeszcze może potrwać. To był przecież mój pierwszy poród i wszystko było dla mnie i Maćka nowością.

Pełne skupienie

Położna podłączyła mnie do KTG, aparatu do mierzenia skurczów. Zaproponowała, żebym w czasie badania siedziała na worku sako, na lewym boku – tak, żeby główka dziecka mogła swobodnie schodzić. Dziecko miało się dobrze, chociaż skurcze – zdaniem położnej – były jeszcze zbyt niemrawe. Potem zbadała mi rozwarcie i okazało się, że jest dopiero 4 cm.

Po badaniu poleciła mi, żebym położyła się na boku na kanapie. Skurcze były dzięki temu bardziej bolesne, ale wreszcie zaczęło się coś dziać. Położna skorygowała mój oddech podczas skurczu i poprosiła, żebym się nie spinała. Od tego momentu potrafiłam skierować całą moją uwagę do wnętrza, do tego, co się we mnie dzieje.

Byłam świadoma każdego skurczu, podczas wydechu powtarzałam w myślach: „rozluźniam się” i starałam się pomiędzy skurczami oddychać głęboko, przeponowo.

Wyobrażałam sobie, że każdy skurcz przybliża mnie do spotkania z synkiem. Czułam się odcięta od wszystkiego, co jest na zewnątrz. Po każdym skurczu Maciej kontrolował tętno maluszka. Wszystko szło dobrze.

Synek jest z nami

Wkrótce skurcze się nasiliły i pękł pęcherz płodowy. Wypłynęły wody, spytałam położną, czy są czyste, a ona potwierdziła. Bardzo się ucieszyłam. Od tego momentu wszystko potoczyło się znacznie szybciej. Nagle okazało się, że rozwarcie jest już na 9 cm. Kątem oka widziałam, jak Maciej rozkłada folię i gazety na podłodze w pokoju. Wiedziałam, że to już.

Położna skierowała nas na worek sako, a ja poprosiłam o łagodną muzykę, którą przygotowałam na tę chwilę. Kiedy pojawiły się skurcze parte, położna poprosiła, żebym podczas każdego skurczu nie parła, tylko oddychała. Okazało się to trudne, więc powiedziałam, że nie mogę.

Mimo wszystko starałam się oddychać szybko, płytko, z otwartymi ustami, a pomiędzy skurczami dodawałam opanowany podczas ćwiczeń jogi oddech przeponowy. Maciej podtrzymywał mnie, ja trzymałam się za uda, starając się ich nie spinać. W pewnej chwili położna powiedziała: „Widzę główkę, czarne włosy, możesz dotknąć i sprawdzić”.

Rzeczywiście, wyczułam dłonią mokrą czuprynkę. To było niesamowite. Okazało się, że główka jest zbyt duża, więc położna zaproponowała, że natnie krocze, aby uniknąć pęknięcia. Wiedziałam, że zawsze starała się – jeśli tylko to było możliwe – prowadzić w domu porody bez nacięcia. Pomyślałam więc, że to konieczne, i postanowiłam jej zaufać.

Stęknęłam lekko kilka razy i… wreszcie się udało! Śliczny mały człowieczek, który od razu zaczął krzyczeć. Zdążył jeszcze przed północą, bo urodził się o godzinie 23.25. Kiedy położna ułożyła mi synka na brzuchu, to był najszczęśliwszy moment w moim życiu.

Maciej otulił maleństwo ciepłymi pieluszkami, które grzały się już na elektrycznym grzejniku. Pępowina bardzo szybko przestała tętnić i Maciej mógł ją przeciąć. Łożysko wypadło samo, nawet nie wiedziałam kiedy. Położna obejrzała je uważnie i stwierdziła, że jest całe. Potem bez pośpiechu zważyła i zmierzyła synka.

Michałek – bo takie daliśmy mu imię – dostał 10 punktów w skali Apgar. Położna założyła mi szwy i widać było, że ona też jest zmęczona. Ale chętnie pokazała nam, jak przewijać maleństwo. Na koniec uzupełniła dokumenty, a my w tym czasie wpatrywaliśmy się w synka, czując, że zakochujemy się w nim po uszy.

Michałek od razu potrafił przyssać się do piersi. Po dwóch godzinach położna pojechała do domu, a my zostaliśmy we trójkę.

Maciej posprzątał pokój i wpuścił nasze trzy kotki na powitanie nowego członka rodziny. Leżąc już w sypialni, w łóżku, ze szczęścia długo nie mogłam zasnąć. Wpatrywałam się w moich chłopaków – słodko pomrukującego przez sen cudownego synka i jego dzielnego, głośno pochrapującego tatę.

Czytaj również: Badania noworodka: jak wyglądają pierwsze badania po narodzinach

Poród krok po kroku: zobacz, co cię czeka w kolejnych etapach porodu

Zobacz zdjęcia z porodu naturalnego - tego się nie spodziewałaś

Narodziny córki

Młodsza siostrzyczka Michałka na swoje narodziny wybrała dla siebie najbardziej odpowiednią chwilę. Tego dnia miałam jeszcze wizytę kontrolną u ginekologa. Nie wiem, czy to właśnie to pomogło, czy też herbatka z liści malin, a może po prostu wszyscy dojrzeliśmy nareszcie do spotkania.

Wieczorem zaczęłam intensywnie odczuwać dolny odcinek pleców i delikatne, nieregularne skurcze. Zdarzało się to już wcześniej, więc teraz nie miałam pewności, czy się nie wyciszy. Mąż wykąpał synka i przygotowywał go do snu, a ja jeszcze postanowiłam posprzątać w domu. Jednak powoli czułam, że nasza córeczka szykuje się do wyjścia.

Chciałam znowu rodzić w domu, jednak – tak, jak i podczas poprzedniego porodu – w razie wystąpienia jakichkolwiek problemów byłam przygotowana na przejazd do znajdującego się nieopodal szpitala. Torba czekała spakowana, ale miałam nadzieję, że i tym razem się nie przyda.

Zadzwoniliśmy do ulubionej cioci Michałka, która miała w razie czego zająć się nim, i zaczęliśmy mierzyć skurcze. Były już dość regularne. Po półgodzinnym prysznicu mieliśmy już pewność, że poród się zaczął.

Zadzwoniliśmy po położną – tę samą, która wcześniej przyjmowała na świat naszego synka. Tym razem już nie byliśmy zdenerwowani. Zaszyłam się w sypialni, bo pojawiła się u mnie potrzeba ogromnego skupienia. Ułożyłam się na lewym boku i oddychałam. Zrobiło mi się zimno w nogi, przykryłam się kołdrą i poprosiłam Maćka o skarpetki. Twarz, dla odmiany, miałam gorącą, więc spryskiwałam się wodą w sprayu.

Bardziej świadomie

W porównaniu do pierwszego porodu, teraz czułam się o wiele dojrzalsza. Nie odczuwałam bólu, tylko „rozwieranie”, przy czym pomogły stare jogiczne sposoby: oddech przeponowy, powtarzanie w myślach przy wydechach „rozluźniam się”, wizualizacja otwierania, uciskanie dolnego odcinka pleców w skurczu.

Położna dojechała do nas tuż po północy i od razu wzięła się do pracy. Zbadała rozwarcie, było już dość spore – 7 cm. W pewnym momencie wszystko przyspieszyło. Coś zakotłowało mi w dole brzucha i nagle poczułam ciepło. To wody odeszły, więc zaczęłam krzyczeć, że to już! Pojawiły się skurcze parte. Jak mogłam zapomnieć, że to tak przeogromna siła!

Wiedziałam, że wszystko skończy się dobrze, ale i tak powtarzałam w kółko: „Nie mogę, nie mogę, nie mogę!”. Czas biegł, a ja oddychałam, sapałam i głośno krzyczałam. Starałam się wydobywać z siebie bardzo niskie dźwięki, żeby wibrował dolny obszar ciała, czułam przy tym ogromną ulgę. Mój pierwszy poród w porównaniu z tym był bardzo cichutki.

Bardzo pomagała mi położna, która kierowała moim oddechem oraz tym, kiedy mam przeć, a kiedy nie. W końcu ukazała się główka, więc położyłam na niej dłoń i trzymałam, dopóki nie wyszła cała. Kiedy to się stało, poczułam falę przeogromnego szczęścia, że to już. Reszta ciałka wyślizgnęła się po chwili. Udało się!

Malutka zagulgotała i wypluła wodę, a potem nastała błoga cisza i spokój... Otuliliśmy naszą Kruszynkę i kiedy zaczęliśmy ją przytulać, urodziło się całe łożysko. Potem położna obejrzała krocze. Okazało się, że jest małe pęknięcie, „nawet nie pierwszego stopnia” – oceniła i założyła mi kilka szewków. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że choć nas tu tylu, to nikt nie zauważył, o której Martynka się urodziła.

Postanowiliśmy więc wspólnie ustalić czas jej narodzin na 1.30. Na koniec zostało już tylko ważenie, mierzenie, ubieranie, karmienie i dużo, dużo radości.

Zdrowe, szczęśliwe dzieci

Kiedy już zostaliśmy sami, zabraliśmy Martysię do wspólnego łóżka, zasypiając w szczęściu i spokoju. Rano dołączył do nas starszy synek, żeby pocałować i pogłaskać po główce swoją siostrzyczkę.

Dziś z całą pewnością mogę stwierdzić, że każdy z moich porodów był inny i na swój sposób cudowny. Czułam, że dzięki aktywności męża i jego wsparciu – urodziliśmy razem. Wspaniałe było też to, że pierwszą noc po każdym porodzie mogliśmy spędzić wspólnie, całą rodziną.

Dzieci są zdrowe, bardzo spokojne i pogodne, na co z pewnością miał też wpływ sposób, w jaki przyszły na świat.