„Dobrze się pani u nas leży?”. Wyproszenie miejsca na patologii ciąży uratowało życie mojej córki

2024-02-05 15:53

Do dziś, wspominając mój poród, czuje wzrost adrenaliny, jakbym miała na nowo go przeżywać. To historia o lękach, ale i o intuicji. O rozbieżnych opiniach lekarzy i o zdrowym rozsądku matki. Pewnie podobnych opowieści macie wiele. Wierzę, że warto się nimi dzielić, bo choć ciężko się uczyć na cudzych błędach, to dla dobra swojego dziecka, trzeba próbować.

„Dobrze się pani u nas leży?”. Wyproszenie miejsca na patologii ciąży uratowało życie mojej córki

i

Autor: Getty Images „Dobrze się pani u nas leży?”. Wyproszenie miejsca na patologii ciąży uratowało życie mojej córki

Gdybyś miała w kilku zdaniach opisać swój poród, to co by to było? U mnie to pisk aparatu od KTG, pędzący przez szpitalne korytarze wózek inwalidzki, chłód na brzuchu, którego nawet nie zdążyłam zakryć koszulą i dygocące ciało, którego nie mogłam uspokoić nawet na sekundę. I pomyśleć, że w sumie siłą wprosiłam się na oddział patologii ciąży...

Dowiedz się: Cesarka na życzenie – czy można ją sobie załatwić i pod jakimi warunkami?

Spis treści

  1. Mój ostatni dzień na patologii ciąży
  2. Czy ja wprosiłam się na oddział?
  3. „Dobrze się pani u nas leży?”
  4. Intuicja czy zdrowy rozsądek?
Jak przygotować plan porodu?

Mój ostatni dzień na patologii ciąży

Gdy wstałam ze szpitalnego łóżka była dokładnie 21. Wiem, bo kończył nam się opłacony czas na telewizję, a za chwilę miał zacząć się ulubiony program mojej koleżanki z sali. Była moja kolej na sponsorowanie oglądania, więc wrzuciłam od niechcenia 5 złotych do puszeczki, która przez ostatnie dni stanowiła jedno z niewielu źródeł naszej rozrywki. Sama nie zamierzałam nawet patrzeć na ekran. Nerwowo wpatrywałam się w drzwi od sali wyczekując położnej. Kiedy w końcu przyjdzie? Tego dnia, miałam być ostatnia w kolejce do wieczornego KTG. Niecierpliwiłam się, bo od kilku godzin dręczył mnie jakiś dziwny niepokój.

W końcu weszła moja ulubiona, kreująca się na oschłą, ale w rzeczywistości ciepła i wesoła położna rzucając krótkie – „Podciągamy kiecuszkę i podpinamy się”. W końcu. To nie były moje ulubione momenty dnia, bo wiązały się ze stresem porównywalnym z ciążowym USG robionym okresowo jeszcze „na wolności”. Trzy razy dziennie, od dwóch tygodni serce podchodziło mi do gardła, ale po każdym takim badaniu przez kolejnych kilka godzin moja wewnętrzna panikara spała spokojnie i dawała mi żyć.

Leżałam tak podpięta kilka minut, choć mój niepokój dziwnie nie odchodził, a KTG wydawało nieco inne niż zazwyczaj dźwięki. W pewnym momencie urządzenie zaczęło głośno piszczeć, a ja czułam jakby dusiło mnie w gardle, a w żyłach wręcz gotowała się krew. Co się dzieje? Położna wpadła na salę, spojrzała na zapis badania i zaczęła gwałtownie potrząsać moim brzuchem. Gdy przestała, znów spojrzała na wydruk z aparatu do KTG, który wyraźnie jej nie ucieszył. Ponownie zaczęła pastwić się nad moim ciążowym brzuchem, w końcu wybiegła z sali.

Miałam wrażenie, że nie było jej długo, że zostawiła mnie samą z tym przerażeniem, ale to pewnie były sekundy. Wpadła do sali z wózkiem inwalidzkim rzucając krótkie – „siadaj szybko”. Nawet nie wiem, kiedy znalazłyśmy się już na szpitalnym korytarzu. Położna biegła ze mną w kierunku sal porodowych. W tym momencie czułam już tylko moje dygoczące w panice nogi.

Czy ja wprosiłam się na oddział?

O niewielkiej ilości wód płodowych dowiedziałam się w 7. miesiącu ciąży. Miałam wtedy dokładnie notować liczbę ruchów dziecka i ilość wypijanych płynów. Było dobrze, aż do połowy 35. tygodnia ciąży. Wtedy to lekarz prowadząca powiedziała mi, że małowodzie i położenie miednicowe dziecka jej zdaniem jest wskazaniem do pobytu na patologii ciąży. Dała mi skierowanie do swojego szpitala, do którego od razu pojechałam, wpadając tylko do domu po rzeczy.

Na miejscu dokładnie mnie zbadano. Lekarz z izby przyjęć powiedziała, że zdecydowanie powinnam zostać przyjęta na oddział, jednak w ich szpitalu jest tak pełne obłożenie, że musiałabym leżeć na korytarzu. Powiedziałam, że w takim razie wolę jechać do szpitala drugiego wyboru. Bardzo miła i wyraźnie zaangażowana w swoją pracę lekarka, zadzwoniła nawet do tego szpitala, chcąc przekazać swoje uwagi i zapytać o dostępne miejsca. W „karcie informacyjnej izby przyjęć” napisała w „zaleceniach lekarza”:

„Ze względu na brak miejsc na sali porodowej pacjentka odesłana do szpitala … - po uzgodnieniu miejsca w oddziale z lekarzem dyżurnym – dojedzie dziś transportem własnym”.

Gdy wychodziłam z gabinetu powiedziała do mnie troskliwym tonem:

- Ma pani ze sobą rzeczy dla dziecka? Lekarz może zadecydować, że już dziś zrobią cięcie – powiedziała.

Przekonana o tym, że sytuacja jest dość poważna, pojechałam do umówionego szpitala. Lekarz dyżurny wyraźnie się mnie spodziewał. Ponownie mnie zbadał, jednak zdecydowanie nie podzielał poważnego podejścia poprzedniej lekarki do mojego przypadku.

- Może chce pani po prostu przyjeżdżać do nas raz dziennie na KTG? - zapytał.

- Ale tamta pani doktor mówiła mi, że dziś może nawet będę miała zrobioną cesarkę. Jednak mogę wracać do domu? - zapytałam skołowana.

W tym momencie w rozmowę wtrąciła się moja mama obecna na sali.

- Panie doktorze, w takiej sytuacji, ona w domu będzie się tylko zamartwiać.

- Dobrze, to zostajemy – powiedział z pobłażaniem wzruszając ramionami.

I zostałam, choć przez cały ten wątpliwie miły pobyt miałam wrażenie, że leżę tam jak „maskotka oddziału”.

„Dobrze się pani u nas leży?”

Nie było dnia, żebym nie czuła wątpliwości, czy mój pobyt na patologii ciąży ma sens. W trakcie mojej hospitalizacji z oddziału na własną odpowiedzialność wypisały się aż trzy kobiety, uznając, że wolą czekać na poród w domu. Może ja rzeczywiście przesadzam?

Tylko, że ciężko mi było uwierzyć, żeby moja ginekolog prowadząca ciążę i lekarka o specjalizacji „ginekolog-położnik” z pierwszej izby przyjęć były obydwie aż tak przewrażliwione, by ich opinie skrajnie różniły się od lekarzy z mojego końcowego oddziału. Codziennie podczas obchodu któryś z dwóch, kolegujących się ze sobą ginekologów pytał mnie rozbawiony:

- Dobrze się pani u nas leży?

- Tak panie doktorze, tu jest jakby luksusowo – odpowiadałam z sarkazmem siląc się na uśmiech.

A na patologii ciąży przecież wcale nie jest śmiesznie. Codziennie ktoś płacze, ktoś dostaje smutną diagnozę, ktoś ma lęki, którymi mimowolnie zaraża inne kobiety, w jednym z możliwie najbardziej wrażliwych okresów w życiu, jakim jest oczekiwanie na dziecko. W takich warunkach serce aż rwie się do domu, choć rozum i poczucie odpowiedzialności za nienarodzone dziecko podpowiada pozostanie w szpitalu.

Pobyt na oddziale patologii ciąży to istny rollercoaster uczuć. Chcąc dać innym mamom podobnym do mnie wskazówki, co do bezpieczeństwa ciąży, postanowiłam sprawdzić, jak w takich sytuacjach, gdy zasadność pobytu na patologii ciąży budzi wątpliwości, sprawdzają się domowe detektory tętna płodu.

- Z jednej strony jako położna pracująca na sali porodowej i na patologii ciąży nie mam pełnego zaufania. Czy pacjentka prawidłowo zainstaluje sprzęt, czy obsługa sprzętu nie okaże się zbyt trudna i wynik nie będzie w pełni wiarygodny? I co z sytuacjami, gdy należy podjąć pilna interwencję? Z drugiej strony jako osoba o otwartej głowie na nowości, na potrzeby i oczekiwania współczesnych kobiet rozumiem, że szukają komfortowych rozwiązań. Warto jednak pamiętać, że KTG w gabinecie położnej lub lekarza to także okazja do rozmowy, wyjaśnienia na bieżąco pytań i wątpliwości których przybywa wraz ze zbliżającym się porodem – wyjaśnia mi położna Agnieszka Gąsior-Guziak prowadząca instagramowy profil @laktomed.

Intuicja czy zdrowy rozsądek?

Moja historia zakończyła się dobrze. Mimo dramatycznego dla mnie początku porodu, podczas przygotowań do cesarki, tętno córki nieco wzrosło i poród mógł trochę zwolnić, nie wymagał więc znieczulenia ogólnego. Do dziś pamiętam komentarz lekarza wykonującego operację. „Jak wyście ją robili, w szafie i do góry nogami?” - zapytał stojąc nad moim otwartym brzuchem z „wybitną” delikatnością. Moje dziecko było ponoć oprócz położenia miednicowego, owinięte dookoła imponująco długą pępowiną, zwłaszcza wokół szyi.

Następnego dnia, gdy leżałam na sali poporodowej, lekarz od „obchodowych heheszków” odwiedził mnie i z dużo cieplejszym niż zazwyczaj głosem powiedział – „Miała pani nosa, że jednak u nas leżała”. To miłe i po części uznałam to za przyznanie się do błędu. Tylko czy ja rzeczywiście miałam nosa? O małowodzie zapytałam zupełnie nie związaną z całą historią lekarkę.

- Należy pamiętać, że istnieje istotna korelacja między małowodziem, a urodzeniem dziecka za małego w stosunku do wieku ciążowego, uciśnięciem pępowiny oraz śmiertelnością okołoporodową i noworodkową. Małowodzie w spodziewanym terminie porodu wiąże się ze zwiększonym ryzykiem pilnego cesarskiego cięcia wynikającego z zagrożenia płodu – odpowiada na moje wątpliwości dr n. med. Dorota Gródecka.

Może więc to wcale nie jest historia o intuicji, a o zdrowym rozsądku? Wiem jedno, do dziś mam ciarki wspominając kwalifikację do wykonania cesarskiego cięcia zapisaną na wypisie: „ryzyko wewnątrzmacicznego obumarcia płodu”. Skoro wygrałam z takim przeciwnikiem, to reszta nie jest już ważna.

Zobacz też: Tego nie zobaczysz na własne oczy. Obejrzyj prawdziwe ZDJĘCIA z zabiegu cesarskiego cięcia