„Dziś wiem, że warto marzyć” – napisała pod swoim pierwszym reportażem porodowym warszawska fotografka Kasia Filipek, która od 4 lat prowadzi na Instagramie popularny kanał @maluch.w.kadrze. Gdy 5 lat temu na świecie pojawiło się jej pierwsze dziecko – synek Adaś – postanowiła całkowicie zmienić swoje zawodowe życie, by być bardziej dyspozycyjną dla rodziny. Postawiła wszystko na jedną kartę i została fotografką noworodkową.
Choć jest samoukiem, który przygodę z profesjonalną fotografią rozpoczął po 35. roku życia, szybko okazało się, że ma oko i talent. Jej surowe, niewystylizowane kadry noworodków z oddziałów poporodowych spodobały się rodzicom. Docenili je za niezwykłą naturalność, intymność i aurę pełną ulotnych emocji. Wielką miłością i osobistą misją Kasi stały się kadry z karmienia piersią. Jednak jej apetyt rósł w miarę jedzenia. W sercu skrywała wielkie pragnienie, by kiedyś wrócić na salę porodową i sfotografować cud ludzkich narodzin. Niespodziewanie szybko los dał jej tę szansę.
Zapraszamy na rozmowę z Kasią, o tym jak to się właściwie stało, że z aparatem w ręku trafiła na salę porodową oraz jak pogodziła rolę podwójnej mamy z zawodem, który wymaga takiej samej dyspozycyjności jak zawód położnej. Porozmawiamy też o misji, która przyświeca jej przy tworzeniu każdego porodowego reportażu, oraz wyruszymy na wirtualny spacer po galerii jej niezwykłych prac, odpowiadając po drodze na pytanie, dlaczego warto mieć taką pamiątkę w swoim rodzinnym albumie.
Aneta Żuchowska, mjakmama24.pl: Po 18 latach kariery w sprzedaży i marketingu nagle, po urodzeniu dziecka, rzucasz swoją profesję i zostajesz fotografem. Zdradzisz nam, jak to się robi?
Kasia Filipek: Gdy urodził się mój syn, całkowicie zmieniły mi się priorytety. I co najciekawsze to jest hasło, z którego się zawsze śmiałam w pracy, gdy koleżanki mi mówiły, że tak się zadzieje. „Jaka zmiana priorytetów, po prostu rodzisz dziecko, jesteś z nim w domu i po jakimś czasie wracasz do pracy, bo nie jesteś żoną milionera i musisz zarabiać” - odpowiadałam im. Jak jednak zostałam mamą, w piątej dobie życia mojego synka powiedziałam mężowi, że ja muszę pracować z noworodkami, bo one mnie po prostu fascynują. Nie wyobrażałam sobie powrotu do korporacji, mimo iż wcześniej bardzo kochałam swoją pracę. Doszłam do wniosku, że to wielogodzinne siedzenie na zebraniach i gadanie o czymś, co mnie aktualnie zupełnie nie obchodzi, będzie dla mnie stratą czasu.
Pod koniec urlopu macierzyńskiego zaczęłam się zastanawiać, co robić. Fotografia nie przyszła mi do głowy od razu. Po drodze było kilka innych pomysłów: myślałam, że będę pracować w żłobku, później że ten żłobek będę prowadzić, był też pomysł na pracę w ośrodku preadopcyjnym. Dopiero po nich na horyzoncie pojawiła się fotografia. Stało się to przypadkiem, jak robiłam pamiątkowe zdjęcia dziecku mojej przyjaciółki. To ona właściwie wpadła na pomysł, bym wykorzystała swój aparat i zrobiła kilka fotek jej synkowi. Choć sam efekt tej sesji prawdę mówiąc był słaby, to sama moja praca z niemowlakiem skłoniła moją przyjaciółkę do pewnej refleksji. Już po sesji zapytała mnie przez telefon: „Kasia, a ty nie marzysz, żeby pracować z dziećmi właśnie w ten sposób, żeby im robić zdjęcia?”. „Eureka” – pomyślałam.
Ile zajęła ci droga od pomysłu do jego realizacji?
Krótko. Wykupiłam sobie kurs fotografii noworodkowej stylizowanej, bo byłam wówczas przekonana, że będę fotografować dzieci w ten właśnie sposób. Kosztował mnie on 2 tysiące. Wydałam resztkę moich oszczędności, co mnie dodatkowo motywowało do działania. Przed kursem musiałam jednak podszkolić się z obsługi manualnej apartu, bo to było wymagane. Miałam szczęście poznać inną fotografkę, która dała mi taki instruktaż.
Ona zmieniła moje postrzeganie fotografii dziecięcej – rozbudzając miłość do naturalnych surowych kadrów, a nie stylizowanych scenek. Zorganizowała mi pierwszą sesję domową u klienta. Przystawiłam wtedy aparat do oka i pamiętam, że przeszły mnie ciarki, bo już wiedziałam, że mam talent. Wiem, że to bardzo nieskromnie brzmi, ale naprawdę widziałam coś zupełnie innego przez wizjer niż gołym okiem. Ona to potwierdziła mając spore doświadczenie już w branży – powiedziała: "te zdjęcia są świetne". Wiedziałam już, że muszę w to pójść.
Jak zaczęły się twoje pierwsze zarobkowe kroki?
Trafiłam na trudny moment, bo zaczęłam w 2020 roku. Złożyłam wtedy wniosek o urlop wychowawczy i zarejestrowałam działalność od razu wchodząc w koszty. Miałam umówionych kilka darmowych sesji i przyszła pandemia. To był marzec i wszystkie sesje ludzie poodwoływali, bo się bali. Ja miałam koszty niezawieszone i urlop bezpłatny, ale nie poddałam się. Promowałam się czterema sesjami, które wcześniej wykonałam, a czas obostrzeń związanych z pandemią covid-19 wykorzystałam na doszkalanie się. W maju zaś wróciłam do pracy i za mniejsze stawki zaczęłam pierwsze płatne sesje.
Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy głośno powiedziałaś o tym, że chcesz fotografować porody?
Stało się to mniej więcej po roku mojej pracy z aparatem. Byłam wtedy w ciąży z moją córeczką Misią.
Kiedy wykonałaś swój pierwszy reportaż porodowy? Jak w ogóle do tego doszło?
Wydarzyło się to w ubiegłym roku, a zadziało się to przez zupełny przypadek. Po prostu znów spotkałam nieprzypadkowych ludzi na swojej drodze. Zachęcona przez jedną z moich klientek, napisałam do prezesa nowo wybudowanego Szpitala Południowego w Warszawie z propozycją współpracy. Po 2-3 miesiącach udało nam się spotkać i za jakiś czas podpisaliśmy umowę, ale dotyczyła ona sesji noworodkowych. Na pierwszy poród w tym szpitalu – cesarskie cięcie – zaprosił mnie jeden z pracujących tu lekarzy ginekologów. Były to narodziny bliźniąt. Nie mogłam uwierzyć, ja na cięciu cesarskim bliźniąt? Niemożliwe!
I jak poszło?
To jest doświadczenie, które zapamiętam do końca życia, bo po dwóch porodach naturalnych ta cesarka jeszcze bardziej przekonała mnie do tego, że to jest bardzo ciężka operacja. Wróciłam do domu, zgrałam te zdjęcia i wysłałam doktorowi, a on napisał, że są świetne. Zareklamował mnie wtedy, że pani Kasia robi świetne zdjęcia przy porodzie. I tak się zaczęło. Dostałam kilka zapytań, stworzyłam ofertę.
Nie bałaś się krwi? To był pewnie ogromny stres dla ciebie?
Wbrew temu co myślałam, całkiem dobrze to zniosłam. Nie wstrząsnęło mną to tak, jak mogłoby się wydawać i ta ilość krwi, widok rozcinanej jamy brzusznej, nie spowodowały u mnie omdlenia. Było to dla mnie raczej emocjonalnie ciężkie.
Tworząc reportaże porodowe podkreślasz, że przyświeca ci w tym konkretna misja. Co masz na myśli?
Moim najważniejszym celem jest oswajanie lęku porodowego. Sama jestem przykładem osoby, która miała stany lękowe w pierwszej ciąży. Budziłam się przez trzy miesiące z kołataniem serca noc w noc ze strachu przed tym, że będę musiała urodzić dziecko. Wzięło się to u mnie z tego, że moja mama powtarzała mi jako małej dziewczynce, że poród to bardzo ciężkie i ekstremalnie bolesne doświadczenie. Zaszczepiła we mnie ten strach. Jak szłyśmy na pobranie krwi czy do dentysty, gdzie reagowałam histerią i wrzaskiem, zawsze rzucała „jak ty kiedyś dziecko urodzisz”. Gdy zaszłam w ciążę i przypomniałam sobie jej słowa, to bałam się ogromnie tego właśnie, że ten poród nastąpi.
Na szczęście po drodze trafiłam na wspaniałych ludzi, którzy zmienili mój punkt widzenia i zaczęłam spokojne oczekiwania. Ostatecznie udało się mi się pięknie urodzić bez znieczulenia do wody. Wtedy też zauważyłam, jakie są różnice w pierwszych komunikatach o porodzie, jakie mamy wysyłają w świat swojej rodzinie i bliskim. Ja zadzwoniłam i powiedziałam, że było cudownie. Było bardzo boleśnie, ale całe doświadczenie to coś nadludzkiego dla mnie.
Byłam jednak świadkiem rozmów innych mam, które przekazywały wręcz coś przeciwnego, że to najgorsze doświadczenie w ich życiu. Wtedy sobie pomyślałam, że to nie może tak wyglądać. Takie negatywne komunikaty sprawiają, że kobiety boją się porodów. Przez to, że mówimy o nich źle, skupiając się tylko na tym gigantycznym cierpieniu i bólu, dalej wzniecamy ten niepokój w przyszłych mamach. A rodzimy od początku naszego istnienia i rodzić będziemy dalej i to w naprawdę godnych warunkach.
To piękny cel – pokazywać światu także tę najpiękniejszą stronę porodów, która często publicznie zakrzyczana jest tylko przez ból i cierpienie. Co cię jeszcze motywuje?
Drugim celem moich reportaży jest to, że kobieta nie pamięta w swoich emocjach wielu kluczowych momentów porodu. Nie jest np. w stanie uchwycić całego wsparcia męża/partnera podczas narodzin ich dziecka. Kojarzy, że trzymał ją za rękę, że podawał wodę itd., ale nie widzi ile buziaków dostała od niego, tulenia, przecierania czoła, jego łez wzruszenia, wielkiego współczucia i wiele innych rzeczy, które zaangażowani mężczyźni w porodzie robią dla swojej kobiety i czują.
Po trzecie naprawdę nie pamięta się momentu wyjścia dziecka na świat, bo wtedy jest taki wyrzut hormonów i taki poziom adrenaliny, że widzi się wszystko jakby przez mgłę. Nie jest się też w stanie siebie zobaczyć, jak zareagowałyśmy na widok maluszka. Te zdjęcia na nowo odkrywają całe to piękne wydarzenie. Ogląda się je z wielkimi emocjami. Z totalnie nowej perspektywy.
A ty masz takie zdjęcia ze swoich porodów?
Bardzo żałuję, ale nie. W ogóle wtedy o tym nie myślałam.
Ile porodów sfotografowałaś do tej pory?
Nie mam dużo na koncie, bo tak naprawdę pierwszy reportaż z porodu naturalnego zrobiłam w maju w ubiegłym roku. Do tej pory mam na koncie siedem porodów siłami natury i kilkanaście cesarek. Cesarki są zazwyczaj bardzo podobne jeśli chodzi o ujęcia i emocje. Natomiast przy porodach naturalnych jest już duże pole do popisu.
Przy czym przy cesarce wchodzisz w taki teren, który jest zarezerwowany tylko dla mam, często bowiem nawet tata nie jest wpuszczany na salę operacyjną. Wspierasz wtedy swoje klientki?
Oczywiście – podobnie zresztą jak przy porodach naturalnych. Jestem dużym wsparciem dla mam. Bardzo współodczuwam te porody i się z tymi mamami zaprzyjaźniam, jeszcze zanim spotkamy się na bloku. Zawsze bardzo jest mi szkoda kobiety, która cierpi. Czasem potrzymam za rękę, pogłaszczę po głowie, podam wodę i zepnę włosy. Płaczę, gdy dziecko się rodzi. Zawsze rozkłada mnie to na łopatki.
Biorąc zlecenie na reportaż porodowy musisz być jak położna w ciągłej gotowości?
Tak. Mamy dokładnie ten sam czas dostępności i niepewność planów dnia codziennego. Jak jestem w oczekiwaniu na poród i idę do fryzjera, to zawsze się zastanawiam, czy będę musiała wyjść z tą folią na włosach, czy jednak zdążę je ufarbować.
Ile kosztuje taki reportaż?
To nie są tanie usługi. Jest to rząd około kilku tysięcy złotych. Płaci się głównie za moją dostępność, nielimitowany czas, który jestem na porodzie i bardzo długi czas pracy nad zdjęciami, bo nie jest ich 200, tylko około 700-800. Nie jest więc to praca na kilka godzin, ale na kilka dni.
Kim są twoi klienci?
To jest niesamowite, ale moimi klientami są głównie (poza dwoma przypadkami) mamy pierwszych dzieci. I to jest dla mnie absolutnie wspaniałe dlatego, że kobieta, która pierwszy raz rodzi z pewnością jest przerażona samą myślą o porodzie, tymczasem ona decyduje się na to, by towarzyszyła jej w nim obca osoba. A to, nie ma co ukrywać, powoduje dodatkowy stres.
Zawsze się śmieję po pierwszych spotkaniach z moimi parami, że to są tacy „moi ludzie”, którzy trafili do mnie, bo mają ten sam poziom wrażliwości, co ja. Zwykle znają mnie już doskonale z mojego profilu na Instagramie, na którym bardzo dużo się pokazuję również od strony prywatnej.
Daję się poznać po to, by jak przychodzę na sesję czy to noworodkową czy porodową, moi klienci czuli, że mnie znają. Są wtedy rozluźnieni i nie mają poczucia, że przyszła „Pani fotograf”.
Przyznaj jednak, że pomysł takiej sesji zwykle pada z ust przyszłej mamy, nie taty?
Zdecydowanie z ust kobiety. Na pierwszym wspólnym spotkaniu zazwyczaj trzeba trochę tego tatę przekonać. Mówię mu wtedy, że zrobię to tak, by było dobrze. Uspokajam go także, że nie będzie musiał stać przeze mnie w punkcie, gdzie będzie widział wszystko. Mądra położna ustawi go tak, by czuł się komfortowo. Oferuję także swoje wsparcie w tej sytuacji. „Jakbyś mdlał, to tylko daj znać, bo na porodzie raczej się nikt tobą nie zajmie. W razie czego to ja cię złapię” – mówię mu.
Nakreślam mu też wtedy ogromna wartość, jaką za sobą niosą te zdjęcia i to co one znaczą dla jego żony/partnerki. Mówię też, że nie musi później oglądać wszystkich ujęć. Tych najintymniejszych nie trzeba przecież umieszczać w albumie.
Czego najczęściej obawiają się pary przed porodem z fotografem u boku?
Mamy najczęściej nie są pewne swojego zachowania na sali porodowej. Nie wiedzą, jak zareagują w tej sytuacji, więc z góry mnie przepraszają, że mogą do mnie mówić przykre rzeczy. W tym momencie bardzo pomaga to, że sama jestem mamą i dwa razy rodziłam. Tłumaczę im, że sama to przechodziłam i żeby w ogóle się tym nie stresowały, bo miałam dokładnie tak samo. Czy będą płakać, krzyczeć, wyć czy śmiać się, nic mnie nie zaskoczy. Jestem tam profesjonalistką, robię swoje i przy okazji wspieram jak mogę.
Jaki poród w twojej fotograficznej karierze wspominasz z największym zachwytem?
Chyba jeden z ostatnich. 6 grudnia w Mikołajki byłam przy porodzie Ani. Rodziła totalnie naturalnie całkowicie słuchając siebie. Takiego porodu życzę każdej kobiecie. Nie zdążyła nawet wenflonu założyć, weszła do wanny z wodą i skupiła się tylko na oddechu. Korzystała przy tym z gwizdka porodowego. To genialna rzecz, która nie wydaje dźwięku i pomaga regulować prawidłowy oddech przy skurczach. Tak naprawdę utrudnia wydech, więc rodząca musi się na nim dłużej koncentrować. Dzięki niemu Ania nie traciła siły na krzyk. Urodziła błyskawicznie.
Pięknych porodów ci zatem życzę i przychylności coraz większej liczby szpitali, bo wiem, że nie każda placówka zgadza się na tego typu usługi.
Na szczęście to się powoli zmienia. Dziękuję bardzo.