1 czerwca startuje program medycznego wsparcia zapłodnienia pozaustrojowego i leczenia niepłodności metodą in vitro. Ma potrwać do 31 grudnia 2028 roku. W budżecie państwa na jego realizację ma być przeznaczone każdego roku 500 mln zł, łącznie to 2,5 mld zł.
Naszym głównym celem jest równy dostęp do metody in vitro dla par borykających się z niepłodnością. Dzisiaj przywracamy nadzieję, dajemy realną szansę tym wszystkim kobietom i mężczyznom, którzy chcą zostać rodzicami. Program obejmuje również onkopłodność, czyli zabezpieczenie materiału rozrodczego, tych osób, które w przyszłości będą chciały mieć dzieci, ale wpierw muszą poddać się trudnej i często wyniszczającej organizm terapii onkologicznej, która może pozbawiłaby ich szansy na własne dziecko
– tłumaczyła ministra zdrowia Izabela Leszczyna.
O założeniach programu przeczytasz tutaj: Po 8 latach wraca refundacja in vitro. Wiadomo, kiedy ruszy i na jakich warunkach.
Zgodnie z proponowaną przez Światową Organizację Zdrowia definicją, niepłodność to choroba męskiego lub żeńskiego układu rozrodczego, która charakteryzuje się niemożnością zajścia w ciążę po 12 miesiącach regularnego współżycia bez zabezpieczenia. WHO szacuje, że 1 na 6 osób doświadcza niepłodności na pewnym etapie życia.
In vitro to dla wielu par jedyna droga do tego, aby zostać rodzicami. O tym, jak bardzo bywa wyboista, rozmawiam z moją redakcyjną koleżanką, Anetą Żuchowską.
Natalia Nocuń-Komorowska: Długo staraliście się o dziecko?
Aneta Żuchowska, mama dwójki dzieci urodzonych dzięki metodzie in vitro: W sumie do porodu syna zeszło nam sześć lat. Pierwszy rok to był czas "beztroskiego starania". Gdy po roku okazało się, że ciąży nie widać, zaczęliśmy diagnostykę. Kolejne lata to był już czas konkretnych medycznych działań, z małymi przerwami na złapanie oddechu i dystansu do całej sytuacji. W sumie, by zostać mamą dwójki wspaniałych dzieciaczków, pełną procedurę in vitro przechodziłam sześć razy.
Wiedzieliście, że może być trudno? Czy dowiedzieliście się o tym podczas starań?
Nie. Nikt z nas nie zakładał, że będą problemy. Byliśmy młodzi, ja miałam wówczas 26 lat, więc raczej myślałam, że pójdzie gładko. W rodzinie też nie było żadnych problemów z dzietnością.
Zaskoczyły nas kłopoty, które pojawiły się po drodze, ale z badania na badanie, z wizyty na wizytę, oswajałam się z myślami, że moja droga do macierzyństwa będzie dłuższa niż początkowo zakładałam.
Od razu wiedzieliście, że zdecydujecie się na in vitro? Mieliście świadomość, z czym to się wiąże?
W procesie leczenia niepłodności hasło "in vitro" nie pojawia się od razu, chyba że są konkretne przesłanki ku temu. U nas takich nie było. Przeszliśmy standardową drogę, jak większość par borykających się z niepłodnością.
Zaczęliśmy procedury medyczne od trzech inseminacji. Niestety, każda z nich zakończyła się fiskiem. Podchodząc do tych zabiegów, wiedziałam, że jak się nie powiodą, to kolejnym krokiem będzie in vitro. Na tym etapie zaczęłam zdobywać wiedzę na temat całej procedury zapłodnienia pozaustrojowego. Intuicja mi wtedy podpowiadała, że to będzie nasza droga.
Na żadnym z etapów leczenia nie mieliśmy obiekcji co do tej procedury. Żadnych sprzeciwów moralnych. Byłam po operacji usunięcia dużych zmian na jajnikach, po których została mi mała rezerwa jajnikowa. Moja sytuacja medyczna była więc taka, że odpadły mi zmartwienia na temat tego, "ile komórek jajowych poddawać zapłodnieniu?", "czy nie wyprodukuję za dużo zarodków?", "co z nimi później zrobię?", "oddam do adopcji?", "czy będę rodzić do skutku?". U nas, po każdej stymulacji jajników, była walka o każdą komórkę. Nie groził nam nadmiar zarodków.
Przeczytaj także: Nieudane in vitro. Ile razy można podchodzić do zapłodnienia in vitro?
Co pamiętasz z pierwszej próby, kolejnych...?
Każdą próbę poprzedzały przygotowania - cała lista badań, im dalej w las, tym więcej. Miały one też swoją datę przydatności, trzy miesiące, więc przy każdej kolejnej próbie trzeba było je ponawiać.
Pierwszy raz był najtrudniejszy i najłatwiejszy jednocześnie. Najtrudniejszy, bo musiałam nauczyć się postępowania w całej procedurze. Największym wyzwaniem było ścisłe, co do minuty, trzymanie się całego protokołu medycznego i niemalże codziennie wizyty w klinice. Udało mi się jednak pogodzić sprawy zawodowe z przyjazdem do kliniki bez brania zwolnień czy urlopów. Przy pierwszej próbie in vitro, szłam tzw. długim protokołem, przez cztery tygodnie przyjmowałam zastrzyki stymulujące. Dwa tygodnie były to jeden lek, a przez kolejne dwa - dwa leki.
Najbardziej uciążliwe było to, że trzeba było je podawać zawsze w tych samych godzinach. Niektóre z leków trzeba było mieszać w ampułce, co nie było komfortowe, zwłaszcza gdy byliśmy poza domem. Staraliśmy się jednak prowadzić normalny rytm życia, więc czasem musiałam przewieźć lek w odpowiedniej temperaturze i trzymać np. u kogoś w lodówce. Gdy wybiła godzina wychodziłam do łazienki, podawałam zastrzyk podskórny w okolice miednicy i wracałam do normalności.
Co dwa-trzy dni musiałam pojawiać się na wizycie, by lekarz na USG mógł kontrolować wzrost pęcherzyków w jajnikach. To był zawsze spory stres dla mnie, bo mogło się okazać, że pęcherzyki nie rosną i trzeba zwiększyć dawkę leków, albo że jest ich mało lub żaden nie urósł dostatecznie. Zmartwień w całej procedurze nie brakuje. Po wizycie kontrolnej często były zalecane kontrolne badania hormonów, więc między wizytami trzeba było jeszcze jechać rano do kliniki, aby je wykonać.
Etap stymulacji jajników kończył się po czterech tygodniach (długi protokół) lub dwóch tygodniach (krótki protokół) - to był także dla mnie zawsze mocno stresujący moment, ponieważ w wyznaczonym czasie, z dokładnością co do 15 minut, trzeba było zgłosić się na zastrzyk domięśniowy. Sama nie byłam w stanie go sobie zrobić, więc musiałam umawiać się z pielęgniarką. Pamiętam, że za pierwszym razem wskazaną godziną była 23.50. Czekałam na pielęgniarkę i stresowałam się, czy ona na pewno będzie o mnie pamiętać. W głowie były myśli, "co zrobię jak nie dojedzie?", "jaki jest plan B?", "gdzie jest najbliższa nocna pomoc medyczna?". Na szczęście nigdy mnie to nie spotkało, ale zawsze stresowało.
Drugim etapem in vitro jest punkcja jajników (podczas której pobierane są komórki jajowe) oraz pobranie plemników. Dla mężczyzny najbardziej stresujący moment, dla mnie najbardziej lajtowy. Na czas zabiegu byłam uśpiona i nic nie czułam. Po obudzeniu też nie odczuwałam żadnych dolegliwości bólowych, gdyż zwykle miałam pobieranych od dwóch do pięciu komórek. Dla porównania - przy zdrowych, pełnych jajnikach, dojrzałych komórek jajowych jest znacznie więcej po stymulacji, stąd kobiety często źle się czują.
Trzecim etapem in vitro - moim zdaniem najbardziej stresującym, który odbywa się już poza udziałem mamy i taty - jest zapłodnienie gamet w pracowni embriologicznej. Tu już nic od nas nie zależy, ale od natury. Nie mamy żadnego wpływu na to, czy połączone komórki przekształcą się w zarodek. Rodzicom pozostaje tylko pokorne czekanie na telefon od lekarza prowadzącego. Zawsze należy brać pod uwagę scenariusz, że nie powstał żaden zarodek. Gdy wszyscy wkoło, których in vitro personalnie nie dotyczy, martwią się o to, by tym zarodków było nie za dużo, ja martwiłam się, żeby w ogóle jakiś powstał. Czujesz ten moralny absurd?
Gdy w końcu słyszysz: "są dwa, proszę przyjechać na transfer dziś o 14.00", spada kamień z serca. Transfer to jest czwarty, ostatni etap, dla mnie zawsze mocno niekomfortowy. Pacjentka musi zgłosić się z pełnym pęcherzem, aby cewnik, za pomocą którego zarodek lub zarodki są przenoszone do macicy, przeszedł jak najmniej boleśnie przez jej szyjkę. W trakcie całej procedury wszystko można obserwować na monitorze. Po zabiegu, cały czas z pełnym pęcherzem, musiałam leżeć 15 minut i to była dla mnie zawsze największa udręka.
Przeczytaj także: Mama zrobiła niesamowite zdjęcie. Pokazuje drogę od niepłodności do macierzyństwa
A czekanie na wynik?
Tego już nie liczę do całej procedury, jakoś w głowie to oddzielam, bo to był dla mnie najgorszy moment, który przechodziłam w ciszy i w ogromnym napięciu. Przy pierwszej procedurze myślałam, że najlepiej wziąć wolne i leżeć w domu przez te 14 dni. Po kolejnych doszłam do wniosku, że wczuwanie się w każdy sygnał wypływający z mojego ciała do niczego dobrego nie prowadzi, tylko utrzymuje mnie w dziwnym stanie zawieszenia. Po kolejnych transferach starałam się żyć normalnie, spotykać się z przyjaciółmi, normalnie chodzić do pracy, starając się przy tym nie forsować i nie nadwerężać.
Przez te dwa tygodnie czekania, zawsze starałam się przygotować na dwa scenariusze. W głowie układałam wizję, zarówno z dwoma kreskami, na teście ciążowym, jak i z jedną. Przy czym w tej drugiej wersji, nie zakładałam płaczu, a coś, co będzie pewną nagrodą np. że w końcu po dwóch tygodniach napiję się ukochanego espresso lub pojadę na koncert rockowy i się wyskaczę - coś, z czego będąc w ciąży musiałabym zrezygnować. Tłumaczyłam też sobie, że jeśli się nie uda, to nie będzie to oznaczało, że nie zostanę mamą w ogóle, tylko nie teraz. Starałam się zawsze wszystko przewidzieć, by być przygotowaną na najgorsze, ale nie zawsze tak się dało.
Decyzje o kolejnych próbach były coraz trudniejsze? W końcu to nie tylko aspekt finansowy, o wiele większy jest ten emocjonalny...
Ja bym nie bagatelizowała tutaj też tego aspektu finansowego, ponieważ w przypadku wielu par borykających się z niepłodnością, brak środków na kolejne próby, pogłębia dołek emocjonalny. My szczęśliwie (kosztem innych rzeczy), mogliśmy sfinansować wszystkie zabiegi z własnej kieszeni i to jest na pewno niesamowity komfort psychiczny. Wtedy decyzja o kolejnych próbach zależy tylko od tego, jak w danym momencie ty się czujesz, czy dźwigniesz kolejny raz.
Jak ktoś na procedurę in vitro patrzy z boku, to może sobie na szybko policzyć - jeden cykl od stymulacji do testu ciążowego trwa miesiąc, to w sumie w sześć miesięcy można by było podejść sześć razy, z miesięcznymi przerwami, powiedzmy przez rok. Tak się nie da!
Nieudany transfer boli jak poronienie, ogromna liczba hormonów to ogromne wyzwanie dla kobiecego ciała, do tego niejednokrotnie dochodzi po drodze diagnostyka, zabiegi operacyjne lub diagnostyczne właśnie, badania genetyczne itd. Człowiek czuje, że musi odpocząć, zrzucić ze swoich barków ciągłe napięcie, przepracować jakiś temat w związku. Tempo powrotu do formy psychicznej obu rodziców może być bardzo różne.
Mój mąż patrząc na heroiczny wysiłek, jaki znosiłam poddając się tym wszystkim zabiegom i procedurom (w sumie w tym czasie byłam usypiana blisko 10 razy), w pewnym momencie powiedział mi, że on nie ma serca tak mnie dalej męczyć i jeśli zdecyduję, że już więcej nie chcę, będzie stał murem przy mnie. Ciągle jednak odnajdywałam na nowo w sobie tę siłę. W sumie najgorszą dla mnie rzeczą byłaby akceptacja porażki. Udało się za piątym razem!
Gdy zobaczyłaś dwie kreski na teście, uwierzyłaś?
Była radość, ale tak mocno tłumiona. Druga kreska wyszła bardzo blada. Chciałam poczekać do badania laboratoryjnego i sprawdzić w kolejnych dniach, czy wskaźnik beta HCG się podnosi. To był mechanizm obronny, bo po trzeciej próbie in vitro też byłam w ciąży, niestety los tak chciał, że nie na długo.
Przeczytaj także: Naprotechnologia a in vitro: czym się różnią?
Bliscy komentowali Waszą decyzję?
Tak, ale bardzo pozytywnie. Nigdy nie ukrywałam, że staramy się o dziecko drogą in vitro, nie kryłam też tego, jak karkołomna jest dla mnie ta droga. Dostawałam całkowite wsparcie od bliskich, choć początkowo krepowali się mi zadawać pytania na ten temat. Pierwsza przełamałam tabu.
In vitro to plan B? Mieliście plan C?
Ja mam taki typ osobowości, że łatwo się nie poddaję. Jeszcze na tym etapie takiego planu nie miałam, zakładałam, że w końcu mi się uda. Ciąża po trzeciej procedurze mnie utwierdzała w przekonaniu, że to jest już na wyciągnięcie ręki. Skoro raz się udało, to dlaczego drugi raz ma się nie udać?
Miałaś moment, gdy stwierdziłaś, że już nie dasz rady?
Nie, nie było takiego momentu, ale po trzeciej procedurze, zrobiliśmy sobie blisko roczną przerwę, pojechaliśmy na długie wakacje, by się zdystansować do wszystkiego. Ból w sercu po stracie, gdy cel już był tak blisko, mocno wytracił nas z równowagi.
Czy masz jakieś rady, wskazówki dla kobiet, które wahają się, stoją przed podjęciem decyzji o in vitro?
Każda z nas jest inna, trzeba iść za głosem swojego serca i tego, co podpowiada nam nasz organizm. Warto poszukać grupy wsparcia - kobiet, które procedurę in vitro mają za sobą. Można nie tylko się im wypłakać w ramię, ale także rozwiać wszelkie wątpliwości, które się po drodze pojawiają. I nie mam tu na myśli kwestii światopoglądowych. Warto też skorzystać z pomocy psychologa, który jest dostępny dla pacjentów w każdej klinice leczenia niepłodności.
Przeczytaj także: Dlaczego nie mogę zajść w ciążę? To najczęstsze przyczyny niepłodności
Czy znane mamy, które wprost mówią o in vitro, ułatwiają mówienie o tym "zwykłym" kobietom?
Myślę, że dla kobiet, które mają w planach podejść do procedury in vitro, one mówią jeszcze za mało. Pamiętam siebie na początku swojej drogi, szukałam informacji na ten temat, gdzie się tylko da i ciągle były one dla mnie niewystarczające. Książki, publikacje stowarzyszenia "Nasz Bocian", długa lista pytań do mojej lekarki - to były moje źródła. Najcenniejszy jednak był kontakt z mamą, którą poznałam na korytarzu w klinice, a która już całą procedurę miała za sobą.
Co do kwestii mówienia przez kobiety o własnych doświadczeniach na temat in vitro, zupełnie nie ma to związku z tym, czy ktoś inny na ten temat mówi głośno. Jedna kobieta uzna, że chce o tym mówić, inna odczuje to z kolei jako przekraczanie swoich granic. I to jest okej.
Czy in vitro wciąż powinno być tematem tabu?
Myślę, że już dawno nie jest. A czy powinno - odpowiedź jest oczywista. Wystarczy spojrzeć na prognozy dotyczące problemów z dzietnością w najbliższych dekadach.
Refundacja procedury in vitro to dobry krok?
To wspaniała wiadomość dla wszystkich rodziców, którzy mierzą się z problemem niepłodności, a których na to nie stać lub którzy już wszystkie oszczędności swojego życia wydali na leczenie w tym kierunku. Teraz na nowo wraca w ich sercach nadzieja.
Mówiąc o tym, przypomina mi się dramat pewnej pary, którą spotkałam na swojej drodze w tej samej klinice. Oboje przyjeżdżali do Warszawy z daleka, by poddać się ostatniej próbie in vitro, na którą zaciągnęli kredyt. Wtedy sobie pomyślałam, że ja nie mam na co narzekać - mieszkam blisko, klinika jest na wyciągnięcie jednej stacji metra od mojej pracy, mogę to jakoś czasowo pogodzić i mam jeszcze na to własne pieniądze. Oni byli w zgoła gorszej sytuacji. Niestety ich próba nie zakończyła się sukcesem. Mam nadzieję, że dziś dzięki refundacji, osiągną swój wymarzony cel.
Przeczytaj także: Jak rozmawiać o niepłodności? Dla Polaków to temat tabu