„Nie sądziłam, że sprawicie sobie ten kłopot”– tak wieść o tym, że jestem w ciąży przyjęła moja mama. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, ale chyba nie spodziewała się tego, że mając obie córki po czterdziestce zostanie babcią. Załapałam się na bycie w geriatrycznej ciąży. Tak, miałam ponad 40 lat, ale nie miałam problemów z zajściem w ciążę ani nie była to wpadka. Tak ułożyło się życie. Z pewnymi problemami zdrowotnymi po mojej i po jej stronie, w 2018 roku przyszła nieco przedwcześnie na świat moja córka.
W szkole rodzenia byłam jedną z najstarszych kobiet. Na oddziale patologii ciąży i później na położniczym – również. Wymieniając uwagi ze spotykanymi mamami albo podsłuchując ich rozmowy nie czułam z nimi więzi – były na zupełnie innym etapie życia. Niektóre miały matki w moim wieku. Ich kłopoty z tym kto się zaopiekuje dzieckiem, kiedy będą wracały na studia, nie dotyczyły mnie. Niepokój czy ciało wróci po porodzie do młodzieńczej jędrności tym bardziej. Ja byłam na etapie kiedy zaakceptowałam siebie i zrozumiałam, że życia nie da się wyreżyserować. Spodziewaj się niespodziewanego.
Ale teraz byłam odpowiedzialna również za życie córki. To próbowałam planować, czytając podręczniki (chwała ci Heidi Murkoff!) i zapisując się do grup matczynych i wcześniaczych w internecie. Lista matczynych i dziecięcych problemów, które po przeczytaniu nie dawały mi zasnąć była bardzo długa, ale żaden czarny scenariusz, o którym tam czytałam nie spełnił się. Za to pojawiły się inne, niespodziewane.
Trochę oszołomiona nową sytuacją, skupiona na dziecku, wyrwana z rytmu dawnych zwyczajów i przyjaźni, tkwiłam w matczynym kokonie trochę się obawiając powrotu do pracy, życia towarzyskiego, obowiązków. Bycia ponownie sobą, a nie tylko matką.
Próbując nauczyć się funkcjonowania z dzieckiem w miejscach publicznych (innych niż park i pobliskie sklepy, te nieliczne, które dało się odwiedzić z wózkiem) poszłam na zajęcia w kręgu mam. Znów byłam najstarsza. Usiadłyśmy na podłodze obok naszych kwilących dzieci i zaczęłyśmy rozmawiać.
Okazało się, że była to właściwa droga, choć wybrana z niewłaściwych powodów. Potrzebowałam bezpośredniego kontaktu z innymi mamami, aby przekonać się, że poza tymi bieżącymi trudnościami, wszystkie gdzieś w głębi zmagamy się z tymi samymi problemami: potrzeby akceptacji, konieczności wołania o pomoc, odporności na krytykę, poczucia zagubienia i bezradności w nowej sytuacji. Szukałyśmy swojego nowego ja i sposobu na życie.
Rozmowy z dziewczynami, które czasem różniły się ode mnie nie tylko wiekiem ale i doświadczeniem, pochodzeniem, zainteresowaniami, gustem, priorytetami… pokazały mi, że wszystkie mamy wspólne cechy i że możemy na siebie liczyć. Nie dały mi tego fora internetowe dla mam, na których kontakt jest płytki i zdawkowy. W dodatku tam, pod osłoną klawiatur i ekranów matki aż zbyt często na cudze wątpliwości czy kłopoty odpowiadają arogancko, agresywnie, oceniają po pozorach i ferują wyroki w niewybrednych słowach.
Matczyne kłopoty i lęki istnieją i na szczęcie coraz częściej zaczyna się o nich mówić, zastępując obraz rodzicielskiej sielanki, w której matce nie wolno się skarżyć. Mówmy o nich, rozwiązujmy problemy, pamiętajmy nie tylko o dzieciach, ale i o nas samych.
Z mojego doświadczenia lekiem na te problemy jest inna matka. Własna albo zaprzyjaźniona. Bądźmy dla siebie nawzajem i wspierajmy się, bo empatia i dobre słowo to żaden kłopot, a komuś może rozjaśnić dzień.