24 lutego 2022 r. zapamiętam na zawsze. I może nawet nie tę konkretną datę, ale tamten zimowy czas, gdy wydarzyło się naprawdę sporo. Oczywiście złego, ale i dobrego.
Zaczęliśmy zapominać o pandemii koronawirusa, która wywróciła nasz poukładany świat do góry nogami, a nasze poczucie bezpieczeństwa znów legło w gruzach. Strach, niepewność, szybsze bicie serca, gdy samolot leciał zbyt blisko. Pierwsze dni po inwazji Rosji na Ukrainę były związane z jednym pytaniem: „czy prezydent Ukrainy żyje?”. Trwanie Zełenskiego dawało nam minimalny spokój, można było wstać z łóżka, zabrać się nie tylko za życie, ale i za dalsze wczytywanie się w wiadomości o tym, co dzieje się za wschodnią granicą. Nie musieliśmy włączać telewizji. Spotykaliśmy ludzi, którzy musieli uciekać z domów.

Egzamin, który zdaliśmy z wyróżnieniem
Tamten luty był wielką lekcją rodzicielstwa. Kartkówą (ba! olbrzymim sprawdzianem) bez zapowiedzi. Przecież nie da się przećwiczyć odpowiedzi na pytania, które zadawały nam dzieci. „Czy u nas też spadną bomby?”, ale i zwyczajne „Mamo, dlaczego płaczesz?” nie miały łatwej odpowiedzi. Jak uspokoić młodego człowieka, kiedy same nie byłyśmy spokojne? Tuliłam, tłumaczyłam i robiłam to, co działo się w wielu innych domach - zakasywałam rękawy i robiłam kanapki. Razem robiliśmy.
Tamten luty był wielką lekcją empatii. Zobaczyliśmy, że ze swoimi emocjami nie jesteśmy sami, mieliśmy wspólny, chociaż niechciany, cel. Zjednoczyliśmy się, przez pewien czas graliśmy do jednej bramki. Ktoś pisał, że potrzebne są z termosy z ciepłą herbatą, inny, że brakuje śpiworów, jeszcze inny prosił o zatemperowane kredki i kartki. Zawsze u kogoś coś się znalazło, ktoś zapewniał transport, ktoś to koordynował. Naturalnie, nie było wielkich ustaleń i mnóstwa niepotrzebnych pytań.
Tamten luty był lekcją człowieczeństwa. Już wcześniej, przy okazji różnych zbiórek, tłumaczyłam dzieciom, aby wybierały do oddania nie te popsute rzeczy, które powinny trafić raczej na śmietnik, a te, z których wciąż mogłyby korzystać, ale z różnych powodów tego nie robią. Nie spodziewałam się, że moje „gadanie” będzie przetestowane w takiej sytuacji. Przydało się. Zostało wykorzystane nie tylko podczas pakowania rzeczy do oddania, ale i np. podczas robienia kanapek. Nie chodziło o to, że dać suchy chleb. Robiliśmy różne kanapki, na różne potrzeby. I zapakowane tak, aby sięgało się po nie z apetytem.
Tamten luty pokazał, że umiemy działać razem. Szykowałyśmy plecaki ewakuacyjne, robiłyśmy zapasy - ale kupowałyśmy nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Rzeczy zawoziłyśmy na dworce, w różne punkty zbiórek. Początkowo wszystko było oddolnymi inicjatywami, organizowali się nieznani ludzie. Każdy ma inną moc, specjalizuje się w czymś innym. Naturalnie to łączyliśmy i staliśmy się doskonale funkcjonującą machiną, która powstała chwilę wcześniej.
Ludzie, którzy przyjechali do Polski dostali wsparcie. Wiele rzeczy było niepewnych, ale nie musieli się martwić chociaż o to, co dadzą dzieciom do jedzenia.
W paczkach było wszystko. Pojawiały się i oczywiste rzeczy, ale i takie, o których nie każdy mógłby pomyśleć. Były i podpaski, i wkładki laktacyjne. I mleko dla niemowląt, i kaszki dla starszaków. I książeczki. Bo przecież dzieci dobrze wiedzą, że „nie zaśnie, jak mu się nie poczyta”. Dbali o to, aby ich nowi koledzy mogli zasnąć.
Ten egzamin zdaliśmy z wyróżnieniem. Chociaż wcale nie chcieliśmy do niego przystępować.