Kilka dni temu przeczytałem artykuł o tym, że firma Google zmajstrowała komputer, który osiągnął tzw. supremację kwantową. W 3 minuty i 20 sekund wykonał zadanie, którego wykonanie najlepszemu obecnie superkomputerowi zajęłoby aż 10 tys. lat. I pomyśleć, że jeszcze 23 lata temu, szachowy mistrz świata Garri Kasparow, używając jedynie swojego mózgu, wygrywał pojedynki z komputerem o nazwie „Deep Blue”, który był zdolny obliczać w sekundę 100 mln różnych ruchów na szachownicy.
Czyżby najprawdziwsza sztuczna inteligencja stawała się faktem i za chwilę nie będziemy już jako ludzie do niczego potrzebni? Taka bezużyteczność dla mnie jako faceta byłaby szczególnie dotkliwa. Załamałem się i to na serio. Zasnąłem tego dnia z poczuciem kompletnej nieprzydatności. Śniły mi się sceny z filmu „Matrix”, jak leżę zamknięty w kokonie a maszyny czerpią ze mnie prąd jak z bateryjki, bo przecież już do niczego innego nie jestem im potrzebny. One wiedzą już wszystko i potrzebują tylko i wyłącznie mojej energii.
Rankiem, ku mojemu zdziwieniu, wstałem jednak wypoczęty i pełen wigoru więc pomyślałem, że nie wszystko stracone i pokażę na co mnie stać, tym bardziej, że tego dnia miałem odrabiać lekcje z moimi dziewczynkami. Trzeba przecież jakoś budować swój autorytet i przy okazji podbudować utracone poprzedniego dnia poczucie własnej wartości. Tuż po wejściu, jeszcze zanim zdjąłem buty, ochoczo zapytałem co mamy dziś do zrobienia. - Tato, co to są cyfry znaczące? – zapytała Emilka. Zamarłem. Czym prędzej pod oczywistym pretekstem popędziłem do toalety, żeby tam niepostrzeżenie sprawdzić w Internecie co to za czort. Na szczęście uniknąłem kompromitacji, bo okazało się to tak proste, że zadanie udało się rozwiązać w ciągu kilku kolejnych minut. Poczułem się jednak niekomfortowo, że nie przyznałem się przed córką, że nie mam zielonego pojęcia o cyfrach znaczących. Prawdziwy kac moralny. Postanowiłem poprawę.
10 minut później odezwała się starsza córka Pani Kierowniczki, 13-letnia Zuza. Wysłała mi napisany przez siebie angielski tekst i poprosiła, żebym sprawdził czy wszystko jest w nim OK. Pomyślałem, że to wspaniałe, że mam u niej opinię eksperta od angielskiego. Prawie poczułem jak rosną mi pióra. Tym razem z pewnością nie będą potrzebował żadnych pomocy i szybko uwinę się z tematem. Ale zaraz, zaraz, a co to za słowo? Nie znam go. Z wyrzutami sumienia odpaliłem więc tłumacza w telefonie. Pomyślcie tylko, rozmawiacie przez zestaw słuchawkowy a w tle rozmowy słychać jak klikacie w klawiaturę, żeby sprawdzić znaczenie słowa w słowniku. Mam nadzieję, że Zuza się nie domyśliła co robię, bo kompletnie straciłbym twarz. Tak czy inaczej jest to jedna z kolejnych, doskonałych metod, obok wyjścia do toalety, żeby uniknąć kompromitacji przed dzieckiem, gdy czegoś nie wiecie.
Najważniejsze, że po chwili tekst był sprawdzony i poprawiony i to się dla mnie liczyło najbardziej. Jednym słowem i to pomimo braku jednego słowa w głowie, ku mojemu zadowoleniu byłem jednak ekspertem. Opisane powyżej sytuacje nie oznaczają, że nigdy nie potrafię przyznać się, że czegoś nie wiem. Potrafię, przyznaję się. Co prawda Pani Kierowniczka od razu kwituje to tym swoim sarkastycznym stwierdzeniem: Jak to, Ty tego nie wiesz? Przecież Ty wiesz wszystko. Staram się jednak pozostać wtedy niewzruszony, bo wiem, że się ze mną tylko droczy.
Jeśli chodzi o dzieci, to gdy czegoś nie wiemy to nie należy się tego wstydzić i w ukryciu szukać straconej przed samym sobą twarzy. W takiej sytuacji powinniśmy pokazać, na własnym przykładzie, że każdy problem jest do rozwiązania i wbrew pozorom największą mądrością jest przyznanie się do niewiedzy i jednocześnie umiejętność znalezienia sposobu na rozwiązanie problemu. W końcu qui rogat, non errat (kto pyta nie błądzi).
Nauczmy nasze dzieci, że odpowiedzi mogą szukać nie tylko przy pomocy komputerów i Internetu. Są przecież jeszcze książki, słowniki, encyklopedie. Można też prowadzić obserwacje i doświadczenia w plenerze. W erze wszechobecnych ekranów, pokażmy dzieciom wielką wartość tradycyjnych pomocy. Warto też zachęcić je do samodzielnych poszukiwań, rozmów, zadawania pytań. Czasem pytania są na tyle skomplikowane, że odpowiedzi wynikać mogą nie tylko z wiedzy „książkowej” ale również z doświadczeń życiowych. Na takie pytania wspomniany na początku komputer kwantowy Google’a z pewnością jeszcze długo nie będzie w stanie odpowiedzieć. Kamień spadł mi z serca. Jest przynajmniej jeszcze jakaś nadzieja, że nie skończymy jak bateryjki. Póki co można więc spać spokojnie.
Więcej artykułów Piotra i innych odjechanych Ojców znajdziesz na stronie www.jestemtwoimstarym.pl