To, co? Rodzimy? Felieton młodej mamy

2019-09-30 13:01

Są sytuacje, kiedy niespodziewanie i wbrew własnej woli czuję się przeniesiona w czasy wczesnego dzieciństwa. I nie jest to wrażenie z gatunku przyjemnych.

To, co? Rodzimy? Felieton

i

Autor: Getty images

 
Przypomina mi się w tych sytuacjach (jakich, o tym za chwilę) wizyta w przychodni dla dzieci, kiedy pani doktor w przerażającym białym fartuchu atakowała mnie uzbrojona w łopatkę laryngologiczną, gruchając: „A teraz OTWIERAMY szeroooko buzię i MÓWIMY: aaaaaa!”.

Wówczas tylko jakiś specjalny instynkt pozwalał mi odgadnąć, że to właśnie ja mam otworzyć paszczę i wydać z siebie stosowny dźwięk, a pani doktor w tym czasie będzie robić zupełnie co innego. A przecież wystarczyłoby powiedzieć: „Otwórz, Joasiu, buzię, i powiedz aaaaa!” – komunikat przejrzysty, szlachetny w swej niewyszukanej prostocie.

Niestety – przez kolejne lata musiałam przywyknąć do poleceń i skarceń sformułowanych, nie wiedzieć czemu, w pierwszej osobie liczby mnogiej: „Dzieci, idziemy chodnikiem! Nie wychodzimy na jezdnię!”, „Szybciutko, sprzątamy!”, „A teraz mnożymy licznik przez mianownik...”

I kogo tu boli?

Nic to, że wyrosłam już z pieluch i szkolnego mundurka. Od czasu do czasu ktoś dba o to, bym nie poczuła się zbyt dorosła. Przykład? Od kilku godzin leżę na sali porodowej: pęcherz przebity, wody odchodzą, oksytocyna podana, skurcze coraz częstsze, a rozwarcie ledwo na dwa palce. Pojawia się młody, uśmiechnięty doktor i odzywa się do mnie w te słowa: „Oj, ależ mamy niesympatyczne skurczyki!”.

Przepona mi drgnęła jak do śmiechu, ale w tej chwili znowu mnie złapały te skurczyki i nie miałam na tyle refleksu, żeby odpowiedzieć: „Pan doktor też je ma? Szczerze panu współczuję! Może byśmy w takim razie zrobili coś w tym kierunku, żeby nam obojgu ulżyć?”.

Zresztą, nie chciałam się narażać, świadoma, że los mój i mojego dziecka jest w rękach tego doktora, który się tu bezczelnie podpina pod moje bóle porodowe. Pojawiał się jeszcze parokrotnie. Za którymś razem, zacierając ręce, rzucił: „I cóż, kochana, rodzimy?”.

O ironio! – tym razem wykrakał, bo po upływie kolejnych godzin okazało się, że potrzebna będzie cesarka. Doktor istotnie mógł powiedzieć, że urodził razem ze mną (za mnie?). No, ale to był wyjątek potwierdzający regułę. Nawet gdy mąż asystuje żonie przy porodzie, nie może powiedzieć, że urodził razem z nią.

Rodząca kobieta ma pomoc i medyczną asystę, ale jednak urodzić musi sama. Dlatego, gdybym rodziła siłami natury, w sytuacji ostatecznego natężenia sił wolałabym usłyszeć dziarską zachętę: „Przyj, kobieto!”, niż „A teraz przemy, no przemy ładnie!”.

Nawet gdy mąż asystuje żonie przy porodzie, nie może powiedzieć, że urodził razem z nią. Przyszła matka ma pomoc i asystę lekarza i położnej, ale jednak ostatecznie urodzić musi sama.

Tajemnicze „my”

Zawsze mnie zastanawiało, o co chodzi z tą liczbą mnogą? Czy w ten sposób mówiący chce wyrobić w adresacie poczucie wszechogarniającej wspólnoty wszystkich ludzi? Czy przeciwnie – zmierza do zachowania dystansu: zamiast zwrócić się do niego bezpośrednio po imieniu, dokonuje rozmycia jego osoby w jakimś nieokreślonym „my”? Czy może pragnie zapewnić, że go nie opuści w tych trudnych chwilach, kiedy „robimy dwadzieścia przysiadów, a potem dziesięć pompek”?

Sprawa staje się jeszcze bardziej tajemnicza, kiedy zajrzymy na łamy poradników. Tu aż roi się od zwrotów w rodzaju: obieramy i gotujemy ziemniaki, wbijamy jajko, dodajemy mąkę i zagniatamy ciasto. Albo: naciskamy do końca pedał sprzęgła, wrzucamy jedynkę, a potem lekko dodajemy gazu i jednocześnie delikatnie puszczamy sprzęgło. Kiedy się czyta takie zwierzenia, miałoby się ochotę pogratulować zespołowi redakcyjnemu, że się tak ładnie bawi.

Żarty na bok

Odnoszę wrażenie, że „my” jest wyrazem protekcjonalnego podejścia –  wychowawcy do dziecka, autora do czytelnika, lekarza do pacjentki, instruktora do kursanta, opiekuna do pensjonariusza domu spokojnej starości. Czy jestem przewrażliwiona? Nie sądzę – słyszałam wiele podobnych anegdot z ust moich znajomych.

To „my” musi być szczególnie denerwujące dla kobiety, która spodziewa się potomka. Jest świadoma, że to na niej będzie spoczywał ciężar odpowiedzialności za dziecko, że to ona użycza maluchowi swego ciała, musi je w bólach wydać na świat, odda mu kawał swego życia, a jeśli coś pójdzie nie tak, to ona będzie cierpiała najbardziej. I kto wie, czy nie ją właśnie będą obwiniać ci, którzy teraz tak chętnie mówią o jej ciąży w pierwszej osobie liczby mnogiej.

W imieniu wszystkich ciężarówek proszę wszystkich, którym się wydaje, że ciąża i poród to praca zbiorowa: trochę więcej empatii! A jeśli nie potraficie przemóc się i zwracać się do kobiety, szanując jej indywidualny wysiłek, to w momencie, gdy coś rzeczywiście pójdzie nie tak, miejcie odwagę powiedzieć: schrzaniliśMY sprawę