Czy można z uśmiechem spojrzeć na sytuacje, w których chce się płakać?
Warto przynajmniej spróbować. W pamięci mam taką scenę: odwiedzam M., która właśnie wróciła z dzieckiem ze szpitala. Noworodek spokojnie śpi, a my gadamy. Po godzinie ni stąd ni zowąd zaczynamy ryczeć jak bobry, a za chwilę jesteśmy bardzo rozbawione. Dopadł nas baby blues, choć nic konkretnego nie zakłóciło odczuwanej jednocześnie błogości.
Przy dziecku śmiech przez łzy to codzienność
Śmiech przez łzy to świetny sposób na odreagowanie stresów. Przeżywałam to nieraz.
Po urodzeniu bliźniaczek, gdy pierwszy raz wyszliśmy wieczorem na koncert, zostawiliśmy trójkę dzieci z dwiema opiekunkami. W tym czasie od kąpania do zasypiania można się było porządnie zmęczyć. Żeby umilić dziewczynom pracę, zostawiłam w lodówce pyszną sałatkę. Wróciliśmy do domu – sałatka nietknięta, za to nasze opiekunki z wypiekami na twarzy, bo oczywiście maluchy się przebudziły. Dziewczyny sobie poradziły, ale już po wszystkim dopadła je głupawka. Opowiadając, co się działo, na przemian śmiały się i płakały.
Czasami mogą się zdarzyć sytuacje dramatyczne, w których naprawdę chce się płakać, choć kiedy później relacjonujemy zdarzenie, wydaje się ono wszystkim bardzo zabawne.
Na przykład: K. odpoczywa na balkonie z dzidziusiem i 2,5-latką. Nagle starsza wraca do mieszkania i zamyka mamę i siostrę na balkonie, przekręcając klamkę. Nadciąga burza. K. nie ma przy sobie telefonu. Krzyczy z trzeciego piętra do przechodnia. Ten, spłoszony, zerka na nią jak na wariatkę i mówi, że się spieszy. K. nie daje za wygraną i go przyciska... Na szczęście, nie zamknęła mieszkania i nie trzeba było wzywać ślusarza.
Wbrew pozorom, historie, o których czytamy w poradnikach z myślą, że nam na pewno coś takiego się nie przytrafi, zdarzają się naprawdę. Na przykład wystarczy wyjść na kilka sekund na klatkę schodową, by dwu- czy trzylatek zamknął się w mieszkaniu z niczego nieświadomym młodszym rodzeństwem.
A., znalazłszy się w takiej sytuacji, poszła w kapciach i eleganckim szlafroczku do męża do pracy, by wziąć od niego drugą parę kluczy (na szczęście, było to niedaleko).
J. z kolei spokojnie przekonywała córeczkę, by przekręciła gałkę. Udało się po 20 minutach, jeszcze zanim przyjechał ślusarz.
Ciekawe, dlaczego nie dostrzegamy uroku zabawnych sytuacji. Oddają go idealnie historyjki o Lotcie z ulicy Awanturników, która w pociągu wyjmuje z kanapki plasterek kiełbasy, by posmarować nim szybę, a na pytanie, dlaczego smaruje szybę kiełbasą, odpowiada: „Bo się przykleja lepiej niż klopsiki”. W takich momentach ogarnia człowieka bezsilność podszyta histerycznym śmiechem. Jak wtedy, gdy z wielkim wysiłkiem ubrałam moje trzy córeczki, by wyjść na spacer, a kiedy mi się w końcu udało, zniknęłam na chwilę w łazience, by po powrocie zobaczyć, że wszystkie stoją pod drzwiami… na golasa.
Owszem, są też momenty, w których brzdące próbują pokazać, że chcą pomóc. Postanawiają same nakarmić rybki, wsypując do akwarium dwie garście pokarmu, albo umyć naczynia zalegające w zlewie, kiedy właśnie odpisuję na maila. To jeszcze zniosę, ale wciąż nie jest mi do śmiechu, gdy mam zostać z nimi sama przez całą noc, drżąc, by wszystkie trzy naraz nie przebudziły się z płaczem.
Wtedy pozostaje mi tylko odruchowo obezwładnić myśl, że nie dam sobie rady. I śmiać się przez łzy.