„Dojrzewanie”, jak obiecywano mi w licznych nagłówkach artykułów recenzujących serial, miało być pozycją obowiązkową dla rodziców. Miało zawierać analizę wpływu internetu na młode umysły, mówić o szkolnych hejterach i hejtowanych, o cyberprzemocy. Każdy zaangażowany rodzic, czytając takie opisy czuje się wręcz zobowiązany zapoznać z produkcją.
Nie podpisuję się pod żadną z podobnych recenzji. Choć serial zrealizowany jest genialnie, dzięki czemu budzi emocje, które wprost rozwalają człowieka na kawałki, to uważam, że rodzicom nie da nic oprócz spotęgowanych lęków i uczucia bezradności.
Spoiler alert! Dalszy tekst zawiera niewielkie opisy fabuły „Dojrzewania”
Dlaczego zatem, miniserial, którego jednym z producentów jest Brad Pitt ma tak dobre recenzje? Jako dzieło filmowe rzeczywiście zasługuje na gromkie brawa. Żeby to wyjaśnić, zdradzę sam jego początek.
„Dojrzewanie” Netflixa to serial, który na długo zapamięta każdy rodzic
Jest wczesny ranek. Drzwi rodziny Millerów wywarza policja, każąc upaść wszystkim na ziemię. Mijają zarówno przerażoną matkę jak i zszokowanego ojca. Cały czas krzyczą i szukają ich syna – Jamiego. Idą na górę, obok widzimy łazienkę z której wychodzi starsza córka Millerów, słaniając się na podłogę w strachu. Gdy trafiają do pokoju 13-latka i każą mu wstać z łóżka, kamera pokazuje mokre spodnie chłopca, który ze strachu się posikał.
Potem jest jeszcze mocniej. Widzimy obskurny komisariat, niezdradzających emocji detektywów. Niemal czujemy chłód tych ścian i wilgoć unoszącą się w powietrzu. Jest przerażenie i płacz chłopca, który ciągle krzyczy: „Ja tego nie zrobiłem”. Do tego zdezorientowanie i rozpacz ojca, który stara się zachować zimną krew, choć w jego oczach i gestach ból jest widoczny do tego stopnia, że widz niemal sam go odczuwa.
Taka fabuła robi swoje, widz jest wciśnięty w fotel, empatyzuje z bohaterami, którzy cierpią - zarówno z synem, jak i z ojcem. Do tego dochodzą surowe ujęcia, skupienie na emocjach, na mimice i genialna gra aktorska. Stephen Graham, grający ojca i Owen Cooper wcielający się w Jamiego są tak wiarygodni w swoich rolach, że ma się momentami wrażenie oglądania dokumentu, a nie produkcji aktorskiej.
To, że serial jest do bólu naturalistyczny to plus. Czegoś mi jednak zabrakło, by móc go ocenić, jako must have do obejrzenia dla rodziców nastolatków. To z pewnością nie jest obraz, który przyniesie komukolwiek wartość edukacyjną. Prędzej pomnoży lęki, nie dając nawet kierunku w którym warto spoglądać po pomoc. Jeśli nie oczekujecie drogowskazu – to serial dla was. Ja, jako matka czekałam na odpowiedzi na pewne pytania.

W którym momencie dziecko będące ofiarą hejtu może się posunąć do tragicznych w skutkach czynów? Po czym zorientować się, że cierpi? Jak daleko może zajść szykanowanie w dobie powszechnego dostępu do internetu? Jak wychowywać syna, by nie seksualizował kobiet? Co robią nasze dzieci w sieci? Jak szybko, z powodu social mediów, nasze dzieci tracą dzieciństwo i wchodzą w tematy sextingu i pornografii? Jak bardzo seksualizuje się w mediach społecznościowych dziewczynki? Jak duża presja na bycie silnym, przystojnym i popularnym ciąży na wszystkich nastolatkach?
A w końcu - czy w każdym z nas, także w dzieciach czai się zło? Te pytania zrodziły się w mojej głowie podczas serialu, ale nie uzyskałam na nie odpowiedzi. Wiem tylko, że my, milenialsi, do tego stopnia nie umiemy czytać młodzieżowego języka, że zdania, które widzimy w sieci, uznajemy za miłe komentarze i objaw przyjaźni, a same emotki, których nie rozpoznajemy są objawem szykanowania… Straszne, co? Na co zda nam się „kontrola rodzicielska”, czy wyrywkowe sprawdzanie telefonu.
Wiemy, że nic nie wiemy, że nic nie możemy, że zło czai się na nasze dzieci, a my praktycznie nie mamy na to wpływu. Po obejrzeniu tego serialu chciałoby się odłączyć w domu internet. Tylko to przecież nie jest rozwiązanie...