Spis treści
- Wspomnienia z porodu: to były niezapomniane chwile
- Co zrobić, by przyspieszyć poród? WIDEO
- Czytaj także: >> Jak wygląda poród oczami dziecka? >>
- Wspomnienia z porodu: każdej mamie życzę takiego porodu
- Czytaj także: >> Czy poród bardzo boli? I czy zawsze boli? >>
- Wspomnienia z porodu: ból znikł, gdy trzymałam na rękach córeczkę
- Czytaj także: >> Co robić, gdy zaskoczy nas niespodziewany poród? >>
- Wspomnienia z porodu: nie żałuję, że miałam cesarkę
Wspomnienia z porodu: to były niezapomniane chwile
Wprawdzie to był już drugi mój poród, ale minęło osiem lat! Od początku ciąża przebiegała z problemami: a to mały krwiak, a to stawianie się macicy... I tak w siódmym miesiącu znalazłam się w szpitalu: skrócona szyjka i skurcze. Dostałam sterydy na płuca niemowlaka – w razie wcześniejszego porodu – oraz standardowo kroplówkę z magnezem. Po trzech dniach byłam znów w domku. Niestety, już do końca ciąży dokuczał mi okropny ból krocza, a dzidziuś był nisko ułożony. W 8. miesiącu szyjka zaczęła się skracać coraz bardziej, aż w końcu doszło do rozwarcia na 2 cm.
Datę porodu wyznaczono na 1 stycznia 2015 r. W sylwestra byłam mocno zdenerwowana. Lekarz żartował: „Nogi na krzyż, inaczej nie dotrwamy do nowego roku”. Na szczęście gdy wybiła północ, oznak porodu jako takich nie było. Ustaliliśmy z lekarzem, że jeśli nie urodzę w ciągu dnia, to drugiego stycznia podejmie pierwszą, lekką próbę wywołania porodu, abym nie chodziła z rozwarciem. Jak powiedział, tak zrobił. Przyjęto mnie do szpitala, lekarz wykonał masaż szyjki i miałam czekać na podpięcie kroplówki z oksytocyną. Tego dnia w szpitalu było bardzo dużo porodów i cała zmiana miała pełne ręce roboty. Trochę więc odstawili mnie na bok, ale niemowlak stwierdził, że nie chce mu się dłużej czekać.
Nie minęły dwie godziny od momentu przyjęcia na oddział, gdy zaczęły się skurcze i odeszły mi wody. Siedziałam sama, bo stwierdzono, że to jeszcze potrwa i że mąż dopiero za dwie godziny może do mnie przyjechać. Dziewczyna w boksie obok mnie zaczęła już potwornie krzyczeć, aż w końcu usłyszałam płacz noworodka... Płakałam razem z nią!
Czytaj także: >> Co robić, by przyspieszyć poród? >>
Moje skurcze nasiliły się w międzyczasie już na tyle, że i ja zaczęłam potwornie jęczeć. Wtedy podeszła położna i przewiozła mnie na prywatną salę do porodu. Droga tam była krótka, ale jakże bolesna – ból ogarnął całe moje ciało, skurcze były tak mocne, że już pomału nie wiedziałam, co robić... Gdy przyjechał mąż, wykrzyknęłam tylko jedno: „Ja muszę dostać znieczulenie!”. Po czym padłam na kolana i przeczekiwałam kolejny skurcz... Położna przyszła mi podłączyć kroplówkę przed znieczuleniem zewnątrzoponowym. Miały być dwie kroplówki, ale niestety, gdy sprawdziła, jak duże jest rozwarcie, stwierdziła, że nie zdążymy... bo już rodzę! Położyłam się na łóżku porodowym, parcie, wydech, wdech, parcie... I tak kilka razy, aż wreszcie nasze słodkie maleństwo było już z nami! Nasz drugi kochany cud! Duży, silny, zdrowy chłopczyk... Tych chwil nie da się zapomnieć i nie da opisać! Tatuś dumnie przeciął pępowinę, a wcześniej udało mu się sfilmować najważniejszą chwilę z porodu! Położono mi synka od razu na gołym ciele i tak leżał ze mną nieustannie przez jakieś dwie, trzy godziny. Od razu przystawiłam go do piersi. Ssał tak słodko... Ja w międzyczasie urodziłam łożysko, a potem mnie zszywano. Mój poród był bolesny, i to bardzo, ale za to bardzo szybki. Nie ma nawet porównania z pierwszym porodem, kiedy rodziłam dwanaście godzin. Planujemy jeszcze jedno dziecko, a lekarz mówi, że następnym razem pójdzie jeszcze szybciej. Życzę wszystkim kobietom dużo odwagi, bo poród naturalny jest czymś niesamowitym i jeżeli nie muszą mieć cesarskiego cięcia, to niech się na nie nie decydują, ponieważ poród siłami natury ma dużo więcej zalet nie tylko dla mamy, ale także dla dzidziusia.
Agnieszka S.
Co zrobić, by przyspieszyć poród? WIDEO
Czytaj także: >> Jak wygląda poród oczami dziecka? >>
Wspomnienia z porodu: każdej mamie życzę takiego porodu
Znajome z niedowierzaniem, ale i zazdrością komentują mój ekspresowy poród. Nie dziwię się, bo pierwszy raz zostałam mamą, a rodziłam niecałe półtorej godziny. Tego faktycznie sama sobie zazdroszczę i wszystkim życzę takiego porodu i takiej rewelacyjnej (nieopłaconej!) ekipy na państwowej porodówce. Jednak uwierzcie mi, nie było tak łatwo, bo zanim urodziłam, leżałam kilka dni w szpitalu, a poród odbył się dziewięć dni po terminie i był wywoływany. Ciąża przebiegała bez żadnych komplikacji, dlatego nie spodziewałam się, że tak to się potoczy. Kiedy pięć dni po terminie pojawiłam się w szpitalu na standardowe KTG, to po badaniu ginekologicznym zauważyłam w toalecie, że krwawię. Zaniepokojna wróciłam do gabinetu i lekarz powiedział, że najprawdpodobniej to tylko od badania, ale wolą mnie dla bezpieczeństwa zatrzymać w szpitalu do czasu rozwiązania. Było mi strasznie smutno, bo nie przewidziałam, że będę czekać na moją córeczkę w szpitalu. Teraz, z perspektywy czasu uważam, że było to naprawdę dobre rozwiązanie, bo miałam opiekę całą dobę, zwłaszcza kiedy mąż był w pracy. Na porodówce zebrano wywiad, żeby wszystkie formalności mieć z głowy, kiedy poród się zacznie. Zestresowały mnie odgłosy dochodzące z sali obok i pomimo że bardzo chciałam już przytulić swoją kruszynkę, to straciłam wtedy wiarę w siebie i zaczęłam się bać nadejścia porodu. Jednak przez cztery dni nic się nie działo, nie pomagały długie spacery w szpitalu, a od wchodzenia po schodach rozbolały mnie tylko łydki. Jak na szpilkach wyczekiwałam skurczów, bo tak bardzo chciałam wreszcie urodzić, a przy okazji uniknąć cesarki. Wreszcie czwartego dnia pobytu w szpitalu założono mi cewnik Foleya, który miał rozszerzać szyjkę macicy. Trwało to kilka minut, nie bolało, ale do najprzyjemniejszych też nie należało. Dopiero na drugi dzień rano dowiedziałam się, że powinnam z tym cewnikiem dużo chodzić, a więc znów zaczęłam wędrówkę po korytarzach. Po 20 minutach poszłam do toalety i cewnik mi wypadł. Na badaniu okazało się, że mam rozwarcie aż na 7 cm i mogę iść na porodówkę.
Zabrałam swoje rzeczy i w podskokach, uradowana, znalazłam się u położnej, z którą omówiłyśmy jeszcze raz plan porodu. Nie było tam cudów. Chciałam o wszystkim być informowana i zgadzam się na wszystko, co najlepsze dla zdrowia dziecka i mojego. No może jedynie miałam prośbę, by mąż nie musiał przecinać pępowiny, bo wiedziałam, że jest wrażliwy i w ogóle podziwiałam go, że sam zdecydował się, zamiast mojej siostry, być przy mnie podczas porodu. Zgodziłam się na lewatywę – polecam, bo nie tylko oszczędziło mi to niepotrzebnego kłopotu przy porodzie, ale też po wielu miesiącach zaparć poczułam się lżej i nie musiałam obawiać się kupki dzień czy dwa po porodzie przy bolącym kroczu.
Czytaj także: >> Czy poród bardzo boli? I czy zawsze boli? >>
Kiedy przyjechał mąż, naszykowaliśmy ubranka w kąciku dla noworodka i podłączono mnie do KTG. Ogólnie to położna i lekarka stwierdziły, że jest super, bo mam trzy czwarte porodu za sobą bez bólu i nawet nie ma sensu szykować znieczulenia. Ponieważ nadal nie było żadnych skurczów, lekarka zapytała, czy zgodzę się na przebicie pęcherza płodowego. A co się miałam nie zgodzić? Pomyślałam potem: dobrze, że to się stało tu i teraz, bo zrobiłam na sali wielką powódź, ale pewnie dlatego, że chlusnęło wszystko naraz. Skurczów nadal brak, więc podano mi oksytocynę kroplówce. Po dosłownie dwóch minutach poczułam straszny ścisk w krzyżu, aż nie mogłam oddychać. Próbowałam oddychać przeponą, jak uczono na szkole rodzenia, ale się nie dało! Poprosiłam, by mąż poszedł po położną i zapytałam, czy to tak ma boleć. Niestety, okazało się, że tak. Położna udzieliła mi instrukcji jak oddychać: podczas skurczu szybkie oddechy jak sapiący piesek. Bardzo mi to pomagało. Partner próbował mnie głaskać po głowie, kiedy tak się męczyłam, ale poprosiłam go, aby przestał, bo to tylko potęgowało ból. Dobrze, że o tym wiedział wcześniej, bo może zrobiłoby mu się przykro.Zakładałam aktywny poród, więc zeszłam z łóżka i szukałam różnych pozycji do złagodzenia bólu. Najbardziej pomagało na stojąco, ale po kilku skurczach bałam się, że upadnę, bo byłam już tak wycieńczona, że wgramoliłam się z powrotem na łóżko. Położna zdziwiła się, ale po chwili wiadomo było, dlaczego musiałam się położyć. Coś dziwnego zaczęło się dziać i poczułam, że muszę krzyczeć wniebogłosy, chociaż nie bolało. Wołałam do męża, żeby może lepiej wyszedł i nie musiał patrzeć, jak krzyczę i jak się zachowuję. Wiedziałam, że na pewno bardzo się będzie przejmował. Zapytał, czy naprawdę ma wyjść, ale został na krześle obok mojej głowy i podawał mi picie. Położna zaczęła się uwijać i wołać ekipę: „Chodźcie! Pani Agnieszka będzie rodzić!”. Skurcze parte nie bolały, ale było to bardzo dziwne uczucie. Położna proponowała mi różne pozycje, ale nie miałam siły być ani na czworakach, ani na boku, na pozycję kuczną też nie było szans – pozostałam w pozycji półleżącej. Zapytałam, czy daleko jeszcze dowiedziałam się, że główka już blisko, tylko muszę mocniej poprzeć. Widziałam sprzęty do nacięcia krocza. Mówiąc szczerze, to mi ulżyło, bo czułam, jak główka napiera na krocze, które odczuwałam jako przeszkodę. Poczułam tylko ukłucie igły ze znieczuleniem, a potem już nic. Potem... najpierw spojrzałam na biednego męża skulonego na krześle obok, który zaczynał już płakać ze wzruszenia, a po chwili cieplutka córeczka wylądowała na moich piersiach. Tego uczucia nigdy nie zapomnę, kiedy malutka, przyjemnie ciepła, śliska istotka przestała płakać, zaraz gdy tylko ją przytuliłam. Było to bardzo, bardzo przyjemne! Córcia zaczęła niestety marznąć i lekarka musiała ją zabrać do kącika niemowlaka pod lampę, oczywiście mąż nie odstępował jej ani na krok.
Z całego porodu chyba najmniej fajne było szycie, bo wierciłam się tak, że musiałam oddać mężowi córę ze strachu, że ją upuszczę. Jak było po wszystkim, to położna pomogła mi przystawić ją do piersi i od tego momentu było już tylko cudownie.
Agnieszka B.
Czytaj dalej >>
Wspomnienia z porodu: ból znikł, gdy trzymałam na rękach córeczkę
Macierzyństwo to marzenie każdej z nas. Ciąża – czas pełen wyrzeczeń, ale przede wszystkim radosnego oczekiwania. Moją wspominam wspaniale – pierwsze ruchy, wspólne wizyty w gabinecie USG – uśmiech sam malował się na naszych twarzach. Jest oczywiście i druga strona medalu – przedwczesne skurcze, a co za tym idzie ryzyko wcześniejszego porodu towarzyszyło mi od końca szóstego miesiąca. Kiedy ciążę uznano za donoszoną – odetchnęłam z ulgą. Byłam zdeterminowana, żeby urodzić naturalnie. „Mądre głowy” doradzały: dużo ruchu, powietrza. Tak też zrobiłam. W niedzielę spędziliśmy z mężem fantastyczne popołudnie – pierwsze tak aktywne od kilku miesięcy. Spacer po lesie, deser w kawiarence, wieczorna msza. Nic nie zapowiadało finału... aż do godziny trzeciej wnocy, kiedy to podczas przekręcania się z boku na bok poczułam chluśnięcie. Wiedziałam, że to już nie jest fałszywy alarm. Obudziłam męża, mówiąc, że się zaczęło. Początkowo nie dowierzał, ale zaraz potem obydwoje zerwaliśmy się z łóżka. Zgodnie z umową najpierw wykonałam telefon do kliniki, w której zdecydowałam się rodzić – wody co prawda mocno się sączyły, nie było jednak czynności skurczowej. Uspokojona przez panią położną weszłam pod prysznic, dorzuciłam kilka „niezbędników” do torby przygotowanej na tę okazję – i w drogę.
Już na klatce schodowej przekonałam się, czym naprawdę są bóle porodowe, a przede mną jeszcze 80 km. Wszyscy uspokajali – jako tak zwana pierworódka dojadę bez najmniejszego problemu. Droga to był istny koszmar – chyba nie byłam przygotowana na takie doznania. Czy zawsze tak to się odbywa, czy może drgania powodowane przez jazdę samochodem znacznie nasiliły skurcze? Nie wiem. Ja spanikowana, nie miałam nawet siły płakać, mąż opanowany, chociaż nie mniej przerażony, jak sądzę – i tak minęła kolejna godzina. Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, poród był w połowie. Godzina na sali porodowej i wreszcie moment kulminacyjny – wchodzimy w drugi etap. Po 10 minutach naszym oczom ukazał się nasz Skarb – Oliwia. Emocje, jakie malowały się na twarzy męża, pozostaną w moich wspomnieniach na zawsze. Najczystsze: radość, miłość i szczęście to chyba trafne określenie tego, co wtedy czuliśmy – tak jest zresztą do dziś. Traktowałam to jako mit, ale dziś sama przyznaję: tuląc dziecko w ramionach, nie jesteś już w stanie odtworzyć tego bólu, który przecież wydawał się nie do zniesienia. Jest tylko radość i niesamowite szczęście.
Ewelina
Czytaj także: >> Co robić, gdy zaskoczy nas niespodziewany poród? >>
Wspomnienia z porodu: nie żałuję, że miałam cesarkę
Moja ciąża przebiegała w sposób wręcz podręcznikowy. Córcia rozwijała się prawidłowo, a kolejne badania nie wykazywały żadnych odstępstw od normy. Ja też doskonale się czułam, nic mnie nie bolało, nie miałam skurczów ani krwawień. Nigdy wcześniej nie czułam aż takiego zapału do pracy – bywało, że siedziałam do późna, bo roznosiła mnie energia i chciałam zrobić jak najwięcej, zanim udam się na urlop macierzyński. W wyznaczonym przez lekarza terminie stawiłam się w szpitalu. Niepotrzebnie, bo okazało się, że nic nie wskazuje na to, by córcia miała się szybko urodzić. Przez następne dwa tygodnie regularnie pojawiałam się na badaniach KTG. Po blisko trzech tygodniach od terminu porodu lekarz zdecydował: nie ma co czekać dłużej. Trafiłam na oddział patologii ciąży, gdzie mój poród miał zostać w miarę szybko wywołany. Następnego dnia po przyjęciu miałam masaż szyjki. Wracając na salę, poczułam, że coś sączy mi się po nogach. To były wody płodowe. Zielone, co podkreśliła towarzysząca mi położna, i natychmiast zawołała lekarza. Ten zdecydował: podajemy oksytocynę. Dostałam w sumie dwie kroplówki, które... też nic nie dały. Czułam tylko potworne skurcze.
Mąż próbował mi pomóc. KTG, do którego byłam przez cały czas podłączona, zanotowało, że dziecku spada tętno. Błyskawicznie pojawił się anestezjolog, dostałam znieczulenie i przewieziono mnie na salę operacyjną. Po godzinie córka była już z nami. Planowałam inny poród, ale nie żałuję, że miałam cesarskie cięcie. Zaoszczędziło mi tego całego bólu i zapewne uratowało mojej córce życie.