Bliźnięta to podwójny uśmiech losu. Ale w przypadku Hani i Filipa losowi trzeba było pomóc. Magda i Krzysztof Maciejewscy musieli wiele przejść, by zostać szczęśliwymi rodzicami. Niedawno Magda i Krzysztof obchodzili 9. rocznicę ślubu. Poznali się 20 lat temu, jeszcze na studiach, jednak wtedy między nimi nie zaiskrzyło. Ale 10 lat później spojrzeli na siebie inaczej. Wiedzieli, że chcą być razem.
IN VITRO: gdy na dzieci jest za późno
Wszystko precyzyjnie zaplanowali. Najpierw mieli się sobą nacieszyć, podróżować. Później miały być dzieci. – Wszystko zaplanowaliśmy z dokładnością szwajcarskiego zegarka – mówi Magdalena Maciejewska. – Niestety, ten zegarek nie chciał chodzić pod nasze dyktando. Mieliśmy po 30 lat, gdy braliśmy ślub.
Kiedy po półtorarocznych staraniach okazało się, że nie jestem w ciąży, uznałam, że coś nie jest w porządku. Trafiłam do dobrego ginekologa, który po kilku miesiącach nieudanych prób zaczął szukać przyczyny niepłodności. Ruszyła lawina badań krwi, poziomu hormonów. Te ostatnie okazały się za wysokie, więc dostałam odpowiednie leki. Ale nic się nie zmieniło. Znów badania.
Wyniki były niejednoznaczne. – Nic nas nie dyskwalifikowało, byśmy mogli być rodzicami, ale dziecka ciągle nie było – wspomina Krzysztof.
– Żona się leczyła. Ja, ponieważ moje nasienie nie było najwyższej jakości, zmieniłem dietę, bardziej o siebie dbałem. Mijały miesiące bezowocnych starań o dziecko. Lekarz zdecydował o kolejnych, drastycznych badaniach.
– Kiedy usłyszałam, że musimy wykonać test na wrogość śluzu szyjkowego, ugięły się pode mną nogi – mówi otwarcie Magda. – Nie zrozumie tego nikt, kto nie musiał takiego badania zrobić. Wyobraź sobie, że musisz odbyć stosunek płciowy i w ciągu 2 godzin zgłosić się do kliniki, aby tam pobrano wymaz z szyjki macicy. Test ma pokazać, czy plemniki są na tyle silne, aby przedrzeć się przez śluz i dotrzeć do celu. Nie ma w tym nic romantycznego. Kochasz się, a potem pędzisz na złamanie karku, aby przedrzeć się przez korki na ulicach i zdążyć do kliniki. – Ale i to badanie nie dało ostatecznej odpowiedzi – dodaje Krzysztof. – Niby plemniki dawały sobie radę ze śluzem, ale sukcesu nie było. Lekarz stale powtarzał, że powinno nam się udać.
Krzysztof wyznaje, że najbardziej dręczyła go bezsilność. Między nim a Magdą nieraz dochodziło do trudnych rozmów, sprzeczek. Niespełnione pragnienie posiadania dziecka wywoływało rozgoryczenie, bunt, złość. Z kolejnym miesiącem nadzieja się odradzała, a kiedy okazywało się, że znów się nie udało, emocje falowały. Nadzieja i rezygnacja, rezygnacja i nadzieja. – Często zadawałam sobie pytanie: dlaczego my? – mówi Magda. – Skończyłam studia, znalazłam dobrą pracę, a nie mam upragnionego dziecka. Pytałam: czym zawiniłam?
– Mnie też to dopadało – dodaje Krzysztof. – Przecież mężczyzna powinien zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Jeśli tego nie czyni, jest złym mężczyzną. Nie dawałem sobie z tym rady. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego dwoje zdrowych ludzi nie może mieć dzieci.
Wszystkie testy i badania, jakie Magda i Krzysztof przeszli, nie wykluczały ich rodzicielstwa. Mówiły jedynie o mniejszych
szansach. Gdy wszystkie metody zawiodły, małżonkowie zdecydowali się na inseminację preparowanym nasieniem, aby wybrać najlepsze plemniki. – Po pierwszej nieudanej próbie lekarz zdecydował, że trzeba zrobić badanie drożności jajowodów – mówi Magda.
Znów pobieranie krwi, przygotowanie do zabiegu, znieczulenie, wprowadzenie kontrastu i prześwietlenie. Jak droga przez mękę. I wreszcie pierwszy konkret – jeden jajowód jest niedrożny. Drugi w dobrej kondycji. A więc może dojść do naturalnego zapłodnienia, ale... nie dochodzi. Podjęli kolejną próbę. Bez powodzenia. Zdecydowali się na trzecią, ale bez wielkich nadziei. Chociaż codziennie powtarzali sobie: „Przecież do 3 razy sztuka”. Nic z tego.
– Zaczęliśmy się wtedy zastanawiać nad adopcją – mówi Krzysztof. – To jednak też nie takie proste. Nasz lekarz rozłożył bezradnie ręce. „Nie mogę wam pomóc” – powiedział szczerze. „Jest jeszcze jedna możliwość: zapłodnienie in vitro”. Dał nam wtedy adres do kliniki InviMed.
Kartka z adresem kliniki wylądowała na dnie szuflady. Oboje mieli dosyć. Chcieli zapomnieć, oderwać się od życia według zegara, badań, wizyt u lekarza, nadziei i rozczarowań. W skrytości Krzysztof liczył, że jak przestaną się starać, pojawi się dziecko. Przeciez znali wiele takich par. Ale w ich życiu nic się nie zmieniało. Po długiej rozmowie podjęli decyzję: „Jeśli nie teraz, to już nigdy”. Odszukali w szufladzie kartkę i umówili się na wizytę w klinice.
– W czasie pierwszej wizyty lekarz potwierdził, że zapłodnienie in vitro to jedyna szansa dla nas – mówi Magda. – Pokornie wykonywaliśmy wszystkie zalecone badania i w ciągu 2 miesięcy rozpoczęliśmy stymulacje. Ich życie znów zostało podporządkowane badaniom. Co 3 dni byli w klinice. USG, wizyta u ginekologa, zastrzyk. I znów – USG, wizyta i zastrzyk. W ostatniej fazie stymulacji Magda musiała 2 razy dziennie robić sobie zastrzyki w brzuch. Nie było ważne, gdzie jest i co robi. Zastrzyk musiał być zrobiony w precyzyjnie określonym czasie. Nieraz zjeżdżała samochodem na pobocze, włączała światła awaryjne i robiła zastrzyk.
– Na tej kartce są rozpisane ostatnie 2 tygodnie stymulacji – Magda wyciąga z szafy opasłą teczkę z dokumentami medycznymi. – Dzień po dniu, wszystkie szczegóły, co wolno, a czego nie. Nie było łatwo sprostać tym wymaganiom, więc jak czasem słyszę, że ktoś decyduje się na in vitro dla kaprysu, chce mi się wrzeszczeć ze złości. – Wiele zawdzięczamy personelowi kliniki – dodaje Krzysztof. – Każda wizyta była spotkaniem z dobrymi znajomymi. Nie czuliśmy się anonimowi. Myślę, że to pomogło przetrwać ten zwariowany czas.
Wreszcie nadszedł czas transferu. Wrócił niepokój, że jeśli tym razem się nie uda, kolejnej próby nie będzie, bo skończyły się pieniądze, które można było przeznaczyć na leczenie niepłodności. Od początku swoich starań na wszystkie przygotowania Magda i Krzysztof wydali ponad 30 tys. zł. Po 2 tygodniach od transferu zarodka można zrobić test ciążowy.
Magda nie wytrzymała, zrobiła go wcześniej. W okienku testera pojawiły się dwie czerwone kreski, co oznaczało, że prawdopodobnie jest w ciąży. Gdy przy kolejnej wizycie w klinice Magda przyznała się do tego, lekarz nie był zachwycony. Wyjaśnił, że przedwczesnie zrobiony test może nie być miarodajny, może rozbudzić nadzieje.
Pojechali do kliniki zrobić test z krwi 14. dnia. – Siedzieliśmy w domu i czekaliśmy na telefon z kliniki – wspomina Magda. – Nie kleiła się rozmowa, wszystko wypadało z rąk. Bez przerwy zerkaliśmy na telefon. Wreszcie zadzwonił. Test potwierdził, że Magda jest w ciąży. Wiele wskazywało na to, że to ciąża bliźniacza. To był szczyt marzeń.
– Zawsze chciałam mieć bliźnięta. Ale wciąż nie mogliśmy w to uwierzyć. Przecież mieliśmy tylko dwa zarodki, które z trudem udało sie wyhodować z zapłodnionych jajeczek. Oba zostały wszczepione. Innej szansy dla nas nie było. Udało się! Nie posiadaliśmy się z radości, chociaż było wiadomo, że to będzie ciąża podwyższonego ryzyka. Zaczęło się kolejne odliczanie. Tym razem radosne, pełne nadziei.
Nie obyło się bez chwil grozy. W pierwszym trymestrze pojawiło się obfite plamienie. – Truchleliśmy na samą myśl, co to może oznaczać – wspomina Krzysztof. – Żona dużo leżała, odpoczywała. – Kiedy plamienie ustało, pojechaliśmy na USG – mówi Krzysztof. – Wtedy pierwszy raz zobaczyliśmy nasze dzieci. Było pewne, że czekamy na bliźnięta. Usłyszeliśmy również bicie ich serc.
Oczekiwanie na narodziny dzieci było wypełnione nie tylko gromadzeniem ubranek i potrzebnych sprzętów. Musieli jeszcze zbudować dom. Zburzyli stary, niewygodny i zaczęli budowlany wyścig z czasem. Magda pilnowała majstrów, zamawiała materiały. Dom rósł jak na drożdżach, ale do wykończenia go potrzebny był czas. Ten którejś nocy się skończył. Magdzie odeszły wody i trzeba było pędzić do szpitala. Najpierw do Warszawy, ale tu okazało się, że na porodówkach nie ma miejsca. W końcu nad ranem Magda znalazła się w szpitalu w Wołominie.
– Chciałam rodzić naturalnie, ale okazało się to niemożliwe – mówi z uśmiechem Magda. – Hania się zaklinowała i konieczne było wykonanie cesarskiego cięcia. Dzięki temu na świecie jako pierwszy pojawił sie Filip. Hania była druga. Te nasze cudne brzydale ważyły trochę ponad 2 kg każdy. Dziś mają 3,5 roku. Hania jest dominującym bliźniakiem. Jest też bardzo opiekuńcza wobec brata. A Filip, jak typowy mężczyzna, lubi być obsługiwany i rozpieszczany.
– Staramy się normalnie wychowywać nasze dzieci – mówi Krzysztof. – Teraz nie ma dla nas znaczenia fakt, że przyszły na świat w taki, a nie inny, czyli naturalny sposób. To są po prostu nasze dzieci, kochamy je. Pragniemy, aby uczyły się świata same, doświadczały porażek, popełniały błędy. Oczywiście zawsze będziemy je chronić, ale tylko tak, jak robią to inni rodzice.
– Niezwykłym doświadczeniem jest obserwowanie rozwoju bliźniąt – dodaje Magda. – Mają te same geny, ale od najmłodszych lat widać różnice. Hania to panienka, która lubi się stroić, zakładać korale, z zapałem opiekuje się bratem. Filip natomiast pozwala, aby mu dogadzano. Potrafi wyciągnać nogę i czekać, aż ktoś założy mu but. Poza tym opieka nad bliźniętami to ciagłe dokonywanie wyborów. Jeśli oboje płaczą, to zawsze jest tak, że któreś będzie przytulone jako pierwsze. To wcale nie jest takie proste.
Codzienne obserwacje i drobne kłopoty skłoniły Magdę i Krzysztofa do zainteresowania się działalnością Stowarzyszenia na rzecz bliźniąt „Podwójny Uśmiech”. Organizacja powstała z inicjatywy rodziców bliźniąt, które dziś mają już 9 lat.
– Od początku korzystaliśmy z pomocy stowarzyszenia, słuchaliśmy rad, podpowiedzi – wyjaśnia Magda. – Na stronach internetowych stowarzyszenia można znaleźć praktyczne porady – jaki kupić wózek, jak zorganizować dzień, aby ze wszystkim zdążyć, jak karmić dzieci. Nie brakuje tu wyjaśnień natury medycznej i psychologicznej. Dowiadujemy się, że bliźnięta nieco wolniej zaczynają chodzić, mówić i że nie nalezy się tym martwić.
W domu Magdaleny i Krzysztofa czas płynie normalnie. Dzieci chodzą do przedszkola, rodzice pracują i dopieszczają swój wymarzony dom. Problemy związane z in vitro odeszły w zapomnienie. Teraz liczy się wychowanie dzieci na porządnych, samodzielnych ludzi.
Nigdy ani przed rodziną, ani przed znajomymi nie ukrywali, że mają dzieci dzięki in vitro. Dziś są szczęśliwymi rodzicami. Ale pamiętają, co przeszli. Ile razy czuli się upokorzeni ciągłym opowiadaniem o intymnych sprawach dwojga kochających się ludzi. Rozumieją, co znaczy walka o posiadanie dzieci. Doskonale wiedzą, ile trzeba wyrzeczeń, jak wiele trzeba poświęcić, aby usłyszeć najpiękniejsze słowa: mamo, tato.
miesięcznik "Zdrowie"